W ubiegłym tygodniu Platforma Obywatelska, trochę już znudzona zabawą w kotka i myszkę z nowelizacją ustawy medialnej, wysłała ważny balon próbny, nieformalnie poddając pod społeczną konsultację bardzo radykalny projekt ograniczenia rozmiarów telewizji publicznej. Odpowiedzialność za nadmuchanie balona i wypuszczenie go w chmury zgodził się ponieść osobiście Rafał Grupiński. Za co mu zresztą chwała, bo inni politycy PO starają się dzisiaj unikać odpowiedzialności za prezentowanie jakichkolwiek poglądów, a już szczególnie wyrazistych czy wręcz radykalnych.

Reklama

Przypomnijmy, Rafał Grupiński, zamiast obecnych trzech kanałów telewizji publicznej, proponuje pozostawienie jako klasycznej anteny publicznej tylko Dwójki. Jedynka miałaby zostać skomercjalizowana (jak każdy doświadczony przez polskie życie polityczne człowiek KLD, Grupiński starannie unika słowa prywatyzacja), a TVP INFO oddane - trochę na sposób niemiecki - do zarządzania regionom, samorządom itp.

Oczywiście w ramach rytuału niewiążących konsultacji społecznych, wobec propozycji Grupińskiego zdystansowali się natychmiast inni ważni politycy PO. Ja jednak, zamiast powściągać reformatorski zapał Platformy w obszarze mediów publicznych, zaproszony do udziału w tej nieformalnej społecznej konsultacji, odpowiedziałbym na propozycję Grupińskiego słowami: Śmielej, śmielej!.

Fikcja mediów publicznych

I wbrew pozorom nie jest to z mojej strony żadna ironia, wręcz przeciwnie. W wywiadzie dla DZIENNIKA, Grupiński bronił swojej propozycji, mówiąc: "Dziś de facto nie mamy telewizji publicznej”. Zgadzam się, że telewizja Urbańskiego i Farfała nie jest telewizją publiczną. Pogłębiłbym jedynie i zradykalizował diagnozę Grupińskiego, przypominając, że telewizji publicznej nie mieliśmy w Polsce nigdy. Po prostu nie udało nam się jej po roku 1989 zbudować. Zupełnie poprawna ustawowa fasada skrywała rzeczywistość, w której o panowanie nad telewizją publiczną bezpardonowo walczyły partie i środowiskowe sitwy. Przechodząc od PRL-u do III i IV RP, przeszliśmy w obszarze tzw. mediów publicznych od partyjnego Radiokomitetu do partyjnego bezhołowia. Dziś gigantycznie rozbudowane polskie media publiczne są trupem zalegającym Polskę od Bałtyku po Tatry, trochę podobnym, do rozciągających się na tym samym obszarze ruin powszechnej i bezpłatnej służby zdrowia czy powszechnego i bezpłatnego systemu edukacji od przedszkola aż do magisterki.

Polska ma dzisiaj media publiczne rozrośnięte bardziej niż Anglia czy Francja. Jednocześnie jednak nasza klasa polityczna prezentuje bez porównania gorszą kulturę polityczną i prawną w ich traktowaniu. Nie znaczy to, że walka polityków o wpływ na media publiczne w Anglii czy Francji nie występuje. Przybiera jednak bardziej skodyfikowane formy, i nie niszczy mediów publicznych za każdym razem, kiedy przechodzą z rąk do rąk.

Właściwie żadna z polskich partii politycznych, która kiedykolwiek miała wpływ na kształt mediów publicznych, nie okazywała, że w najmniejszym choćby stopniu rozumie, iż media publiczne, jako ważny element państwa, muszą być w jakiś sposób oddzielone od codziennej, brutalnej partyjnej siepaniny. Bo inaczej są niszczone i ulegają kompromitacji. A dopóki stosunku do państwa - a zatem i mediów publicznych - nasza klasa polityczna się nie nauczy, lepiej, aby kompromitowała się na mniejszym zakresie częstotliwości i mniejszej ilości programów. Lepiej przerabiać przedszkole państwowości na telewizji publicznej ograniczonej do jednej anteny i mniejszego budżetu, niż wyrywając sobie z rąk i niszcząc kilka anten, i marnując nieporównanie większe publiczne środki.

Reklama

Jak to się robi w Polsce

Wybitny rosyjski pisarz współczesny Wiktor Pielewin, w najciekawszej powieści o transformacji ustrojowej w Europie Wschodniej, "Pokoleniu P”, napisał, że telewizja to w dzisiejszym świecie najważniejsza "struktura siłowa”. Otóż polskie media publiczne były traktowane przez klasę polityczną tak samo jak wszystkie inne struktury siłowe. Też przechodziły z rąk Dukaczewskiego w ręce Macierewicza, a z rąk Macierewicza w ręce Bondaryka. Tyle że bez porównania częściej. Zazwyczaj wraz z każdą zmianą koalicji rządowej, a w czasach PiS-u nawet dwa razy w czasie istnienia jednej koalicji. Za każdym razem będąc przy tej okazji osłabiane, niszczone, stając się obszarem czystek i prób jak najgłębszego zerwania kontynuacji.

Rafał Grupiński, tłumacząc radykalizm swojego projektu, powołał się na własną wiedzę "insiderską” z okresu kiedy był w TVP S.A. szefem redakcji edukacyjnej. Otóż pracowałem w telewizji publicznej w tym samym czasie co on i mogę potwierdzić jego doświadczenie. Telewizji publicznej także wtedy nie było, a dość wyjątkowi w dziejach instytucji noszącej taką nazwę prezesi czy dziennikarze, którzy choćby nieśmiało próbowali ją naprawić, byli przez otaczających ją polityków traktowani z taką samą nieufnością, niechęcią lub obojętnością, jak ci, którzy niszczyli tę instytucję do reszty. Liczyło się tylko jedno, czy aktualni zarządzający na Woronicza pozwolą "naszej partii” skolonizować programy informacyjne i czy zagwarantują "nam” okienka w pasmach publicystycznych. PSL i Samoobronę interesowało głównie opanowanie pasm programowych adresowanych do rolników. Wszystkie inne partie starały się kontrolować całą informację i dostać okienka we wszystkich możliwych pasmach publicystycznych.

Urbański zadowalał oczekiwania Kaczyńskich, mimo że nic dla poprawy jakości telewizji publicznej realnie nie zrobił. Wildstein też nic nie zrobił (na jego usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że walczył przeciw wszystkim, nawet przeciwko podległej sobie dyrektor Jedynki) - jednak Kaczyńskich nie zadowalał. Ale wcześniej ludzie z Unii Wolności czy SLD w niczym nie byli lepsi od Kaczyńskich. Jeśli nawet pojawił się ktoś, kto próbował tchnąć w Woronicza nowe życie, ale nie gwarantował partiom rządzącym lub w inny sposób dominującym, okienek i wpływu na programy informacyjne, to był likwidowany. Walendziak nie dotrwał końca swojej kadencji, a Dworak - mimo że na tle całej galerii prezesów TVP S.A. był zupełnie strawny i zachowywał się prawie racjonalnie - i tak nie miał szans, żeby w zmienionej sytuacji politycznej swoją "misję” kontynuować.

Zarządzanie kapitałem ludzkim

Broniław Wildstein został przez braci Kaczyńskich wyrzucony z telewizji publicznej nie za to, że nie potrafił jej zmienić na lepsze, ale dlatego, że nie gwarantował im ani wystarczającego stopnia skolonizowania programów informacyjnych, ani wystarczającej ilości okienek w publicystyce. Andrzej Urbański po swoim przyjściu na Woronicza obiecywał przywrócić Monikę Olejnik, a w programach publicystycznych doprowadzić do fascynującej ideowej konfrontacji programu robionego przez lewicową "Krytykę Polityczną” z programem, któremu patronowałaby prawicowa "Fronda”. Niestety żadne tysiąc kwiatów pod jego rządami na Woronicza nie rozkwitło. Po wyczyszczeniu ludzi Wildsteina, w programach informacyjnych zapanowała jedynie większa dyspozycyjność, której symbolem stała się Patrycja Kotecka i jej coraz bardziej anegdotyczny sposób zarządzania informacją.

Dopiero w radykalnie zmienionej sytuacji politycznej, czyli po przegranej PiS-u, Urbański się uaktywnił. Zaprosił na antenę telewizji publicznej Wildsteina, żeby osłaniał go od strony prawej i Lisa, żeby uwiarygadniał go w oczach salonu. Ponieważ jednak prezes Urbański, jak przyznał to w wywiadzie dla DZIENNIKA - nie redaguje programów (co gorsza obecnie na Woronicza nie robią tego także szefowie anten czy wielu redakcji tematycznych), wobec tego zarówno Wildstein jak i Lis redagują się sami. Co przy pewnym narcyzmie obu tych dziennikarzy, sprawia, że program Wildsteina jest kiepski, a program Lisa gorszy niż na Polsacie.

Nie jest bowiem dla nikogo w Polsce zaskoczeniem, że Tomasz Lis, Kamil Durczok czy Monika Olejnik mogli się w mediach publicznych wstępnie wypromować, ale trwałą i silną pozycję osiągnęli dopiero dzięki pracy w silnych mediach prywatnych. Nie jest dla nikogo zaskoczeniem, że Adam Pieczyński, który jako podejrzany szef TAI-u z epoki Walendziaka był wypchnięty z telewizji publicznej, został zatrudniony przez Mariusza Waltera w TVN-ie i zbudował dla niego najlepszy kanał informacyjny w tej części Europy. TVN 24 jest dzisiaj telewizją informacyjną z początków XXI wieku, czyli współczesną, podczas gdy TVP INFO, którego tworzenie rozpoczął Bronisław Wildstein, żeby później oddać go pod opiekę Andrzeja Urbańskiego, jest telewizją informacyjną, merytorycznie i estetycznie odpowiadającą standardom z połowy XX wieku. To różnica cywilizacyjna.

Już ostatni klasyk, którego w moim tekście przywołam, Stanisław Brzozowski, lubił przestrzegać współczesnych mu rewolucjonistów słowami: niszczcie tylko to, co potrafilibyście zastąpić. Większość rewolucjonistów kolonizujących Woronicza nie miała takich ograniczeń. Usuwano z telewizji publicznej ludzi i programy, nie potrafiąc zastąpić ich niczym lepszym.

Jan Pospieszalski, Jacek Karnowski, Joanna Lichocka czy Rafał Ziemkiewicz byli pewnym potencjałem telewizji publicznej zarządzanej przez PiS. Jednak nikt nad nimi redakcyjnie ani promocyjnie nie pracował. Dlatego dzisiaj oni wszyscy - jako "produkt”, mówiąc słowami Urbańskiego - są dla obecnego prezesa TVP S.A. mniej warci od jednego Tomasza Lisa. Bo niezależnie od tego, że Lis sam bardzo intensywnie nad sobą pracował, przez parę ostatnich lat solidnie pracowali nad nim najpierw Walter a następnie Solorz. A to są naprawdę twardzi i rzeczowi właściciele. I o przyrost wartości swojego majątku, a więc i swoich ludzi - dbają.

Tymczasem dbanie o finansowy, techniczny i ludzki majątek mediów publicznych utrudnia sama panująca w Polsce od roku 1989 zasada, że media publiczne są własnością partii i sitw - eksploatowaną i używaną dużo brutalniej i głupiej niż potencjał stacji prywatnych przez ich właścicieli. Zarządzanie mediami publicznymi nie zmusza do angażowania własnych pieniędzy, a polega wyłącznie na wydawaniu pieniędzy niczyich, czyli publicznych. W naszych warunkach, przy obecnym stanie świadomości (niektórzy nazywają to neoliberalizmem, ja nazywam dziczą), jest to zaproszenie do wszelkiej swobody obyczajów menedżerskich. Z niczyich pieniędzy można np. wypłacić półmilionową odprawę Małgorzacie Raczyńskiej, za to tylko, że po ponad dwóch latach przestanie prowadzić swój strajk okupacyjny w gabinecie dyrektora Programu Pierwszego. I wyprowadzi się z Woronicza bez prowokowania straszliwej zemsty braci Kaczyńskich na Andrzeju Urbańskim.

Przedszkole państwowości

I znowu wracamy do propozycji Grupińskiego, którą popieram w całej rozciągłości. Skoro, jak na razie, nasza klasa polityczna umie posługiwać się państwem czy mediami publicznymi o wiele gorzej niż klasa polityczna w Anglii i Francji, to niech ma do zabawy mniej programów publicznych i mniej publicznych częstotliwości niż BBC czy TF. Swoje przedszkole państwowości ćwiczmy na jednej antenie i na mniejszym budżecie. Dopóki się nie nauczymy, czym jest państwo i czym są media publiczne. Wtedy dopiero wróćmy do pomysłu na potężną polską BBC. Bo jestem optymistą i sądzę, że polskie państwo będzie w takiej przyszłości - odległej może od nas zaledwie o jedno pokolenie czy pół - jeszcze istnieć. A nawet, że będą istniały elity polityczne, które zrozumieją sens posiadania przez naród silnych publicznych mediów.

Dzisiaj polska klasa polityczna takiej świadomości, takiej wiedzy i takich umiejętności jeszcze nie posiada. Dlatego propozycja Grupińskiego jest jedynym racjonalnym rozwiązaniem zaistniałej po roku 1989 i pogłębiającej się na naszych oczach katastrofy. Tym bardziej że jako jedyną możliwą alternatywę dla uczynienia polskich mediów publicznych zdecydowanie skromniejszymi, którym polityczny kształt nada Tusk za pośrednictwem Grupińskiego czy Zdrojewskiego, widzę dzisiaj sytuację, w której rozrośnięte pseudopubliczne monstrum z Woronicza nie zmieni swego instytucjonalnego kształtu. A programowo będzie zarządzane np. przez Kazimierza Kutza i radę autorytetów dziennikarskich z "Gazety Wyborczej” i "Polityki”. Mówiąc z grubsza, będzie to powrót do sytuacji, w której telewizją publiczną zarządzała Unia Wolności. A to byłaby naprawdę tragedia i ja bym na miejscu PiS-u czy niektórych poczciwych publicystów "Rzeczpospolitej”, do takiego rozwiązania nie przykładał ręki.

Wewnętrzny problem polityków

Właśnie dlatego, że to wszystko, o czym wyżej napisałem, wszyscy w Polsce widzieli i doskonale zapamiętali; właśnie dlatego, że media publiczne nigdy w Polsce nie powstały, a to co nosi ich nazwę, jest trupem w wymiarze swojej funkcji państwowej i publicznej, a nawet swojej siły opiniotwórczej - nikt nie będzie w Polsce mediów publicznych w ich obecnym kształcie bronił. Przynajmniej po tzw. stronie społeczeństwa.

Bo jedyną, bardzo zresztą realną i trudną do wyminięcia przeszkodą na drodze do realizacji projektu Rafała Grupińskiego są partie inne niż PO - ta część klasy politycznej, która akurat nie rządzi albo ma we władzy udział wyraźnie mniejszościowy. Jest to zresztą opór najzupełniej zrozumiały. Wiadomo, że kto w Polsce prywatyzuje lub, jak wolałby Grupiński, komercjalizuje jakąś część sektora publicznego, pobiera przy tej okazji całkiem sowitą rentę władzy. Albo w gotówce, albo w politycznych wpływach. Tak czyniła "szlachetna Unia Wolności”, tak postępowali "cyniczni postkomuniści”. Nie inaczej zachowywała się postsolidarnościowa prawica i nie ma żadnego powodu - ani nawet żadnej nadziei - aby inaczej zachowała się dzisiaj Platforma.

Te zastrzeżenia trzeba jakoś ominąć, jakąś gwarancję "nieskorzystania” - przynajmniej w nadmierny sposób - przez PO z procesu ograniczania rozmiarów mediów publicznych w Polsce należy zaproponować. Chociaż znając zdolności polskiej klasy politycznej do nadużywania wszystkich rozwiązań prawnych i omijania wszystkich ograniczeń, szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak takie bezpieczne gwarancje mogłyby wyglądać.

Bez względu jednak na te zastrzeżenia, fikcję istnienia w Polsce mediów publicznych - najambitniej rozbudowanych w porównaniu z całą Europą, a może nawet z całym światem - należy zakończyć. Jeśli nie zrobi tego Platforma - która cieszy się sympatią mediów prywatnych i osłabienie mediów publicznych jej się politycznie opłaca - to już na pewno nie można będzie tego oczekiwać po ewentualnie powracających kiedyś do władzy postkomunistach (którzy dzisiaj w mediach prywatnych mają już tylko pozycję petenta), nie mówiąc już o prawicach Kaczyńskiego czy Jurka, które w mediach prywatnych (z wyjątkiem mediów o. Rydzyka) mają samych śmiertelnych wrogów i tylko polityczne udziały w mediach publicznych są dla nich szansą na przetrwanie.

A wszystkim partiom od lewa do prawa, które wystąpią pod sztandarem obrony mediów publicznych przed krwiożerczym liberalizmem, trzeba przypomnieć, że właśnie ich zbiorowym wysiłkom zawdzięczamy to, że mediów publicznych w Polsce nigdy nie było.