Prezes IPN Janusz Kurtyka powinien te realia brać pod uwagę choćby dlatego, że kierowana przez niego instytucja miała, ma i będzie miała do spełnienia wiele zadań, które spod bieżącego politycznego sporu trzeba i można wyłączyć.
Czy da się zachować narodowy konsensus wokół najnowszej historii?
Wątpliwe - świeże rany bolą najmocniej. Już samo stworzenie Instytutu Pamięci Narodowej było naruszeniem tego konsensusu. Przecież znaczne grupy obywateli miały i mają dobre zdanie o PRL. Twórcy IPN z partii solidarnościowych zaryzykowali konflikt z ich odczuciami w oczywistym celu: aby częścią narodowej tradycji nie stało się dziedzictwo systemu narzuconego i niedemokratycznego. Państwa niesuwerennego, dławiącego polskie dążenie do wolności. Przeciwnie - to dziedzictwo miało zostać poddane wszechstronnej wiwisekcji. To budziło mocne opory. Ale z czasem nawet obóz postkomunistycznej lewicy pogodził się w jakiejś mierze, co prawda milcząco i bardzo niechętnie, z tym założeniem - nie próbując likwidować Instytutu podczas swoich czteroletnich rządów.
Błąd, ale nie zbrodnia
Wszelako warunkiem siły oddziaływania IPN było zachowanie choć minimalnego konsensusu wewnątrz tych środowisk, które przyznają się do tradycji antypeerelowskiej opozycji i "Solidarności". Było to i jest niezwykle trudne - zwłaszcza wobec awersji wielu dawnych opozycjonistów do samej zasady prześwietlania przeszłości. Niemniej pozostawienie w spokoju biografii Wałęsy lub może inaczej - zgoda, aby historycy badali tę biografię na własny rachunek, bez publicznego stempla - to była akurat stosunkowo najmniej wygórowana cena za zachowanie autorytetu instytucji.
Było przecież więcej niż oczywiste, że wojna wokół książki przekształci się w bijatykę zwolenników PiS ze stronnikami PO. I było równie oczywiste, że wśród oponentów tej publikacji znajdą się obok wrogów lustracji skazanych na wieczną kolizję z IPN także ludzie ślepo przywiązani do solidarnościowego mitu. Pytanie, czy to właśnie Instytut Pamięci Narodowej powinien ich odzierać ze złudzeń.
Ale też nieco zmieniając słynne powiedzonko biskupa Talleyranda, można stwierdzić, że choć IPN pod kierownictwem Janusza Kurtyki popełnił błąd, to niekoniecznie zbrodnię. Bo książka Cenckiewicza i Gontarczyka nie zawiera tez, które przypisują jej najzagorzalsi krytycy. Nie ma tam wizji Lecha Wałęsy, "Solidarności" czy III RP wykreowanych przez Służbę Bezpieczeństwa. Książka jest zaangażowaną, miejscami tendencyjną, ale jednak pracą naukową. Powinna stać się jak najszybciej przedmiotem normalnej debaty naukowej, a nie ostrej kontrowersji politycznej symbolizowanej przez frontowe artykuły w "Gazecie Wyborczej", w których brakuje już tylko wezwania do aresztowania prezesa Kurtyki i obu historyków. Ale i przez liczne wypowiedzi polityków wszystkich stron.
Politycy odgrywali w tych sporach niezbyt uprawnioną rolę naukowych recenzentów, a co gorsza, niespecjalnie ukrywali, że chodzi im przede wszystkim o kostiumy. Umieszczając pracę Cenckiewicza i Gontarczyka w kontekście "walki z establishmentem", Jarosław Kaczyński, chcąc nie chcąc, potwierdził tezę o doraźnym charakterze ich badań.
Z kolei Donald Tusk, śpiesząc z wyrazami pocieszenia do Wałęsy, nie uniknął roli obrońcy jego skandalicznych zachowań. Łącznie z przywłaszczeniem sobie esbeckich papierów w latach 90. I łącznie z groźbami wielomilionowych konfiskacyjnych kar, co przy znanym nastawieniu naszych sędziów sprawia wrażenie straszenia cenzurą. I Kaczyńskiego, i Tuska można nawet zrozumieć, bo spór o "Bolka" łączy się licznymi linkami z najrozmaitszymi sporami o dzieje III RP. A obaj ci politycy byli ważnymi aktorami tamtych wydarzeń. Tyle że ta debata skazała nas na niezrozumiały dla reszty Europy polityczny "antykwaryzm".
Kraj z niezbudowanymi autostradami i służbą zdrowia w stanie rozsypki jest w stanie zafundować sobie najpoważniejszy medialno-polityczny kryzys wokół dokumentów sprzed prawie 40 lat. Nieuniknione? Być może. Sensowne? W tych rozmiarach - niespecjalnie. Na dokładkę w polityczną wojnę uwikłano także IPN. Trochę z woli samego Janusza Kurtyki. Prezes wybrany kiedyś głosami posłów obu partii postsolidarnościowych postawił na luźne, lecz wyraźne współdziałanie z Jarosławem Kaczyńskim. Tym łatwiej było go teraz czynić przedmiotem najróżniejszych podejrzeń. Z drugiej strony wszakże politycy Platformy Obywatelskiej nie mogą zaprzeczyć, że i oni nie są w sporze o książkę bezstronnymi obrońcami standardów. Już kilka lat temu podjęli decyzję o postawieniu na Wałęsę jako na jednego z patronów swojej formacji. W tej sytuacji, broniąc jego interesu, bronią własnych partyjnych sztandarów.
Niejasne intencje, mętne pomysły
O ile intencja polityków lewicy była prosta: zlikwidować lub drastycznie okroić IPN, o tyle z ust czołowych przedstawicieli PO padło mnóstwo sprzecznych deklaracji na temat jego przyszłości. Recepty były mgliste, ujawniające zresztą swoistą schizofrenię natury Platformy. Uderzenie w pion lustracyjny IPN (co to ma wspólnego z krytyką książki?) mogło mile łechtać ucho tych, którzy swą wizję świata czerpią z "Wyborczej".
Utopijne hasło powszechnego dostępu do akt jako remedium to z kolei ślad dawnej natury PO. W sumie nie można było zrozumieć, czy politycy Platformy chcą odebrać wyborcom prawo systematycznego sprawdzania własnych reprezentantów w trybie lustracji. I co chcą zrobić z programami badawczymi dotyczącymi poszczególnych środowisk, a czasem osób? Czy i one miałyby być zastąpione iluzorycznym prawem każdego obywatela do tego, aby wpadł do czytelni Instytutu i zażądał dowolnej teczki? Przecież przy ocenie wielu dokumentów nic nie zastąpi fachowości historyka. O umieszczaniu tych, a nie innych dokumentów w internecie też ktoś musiałby w ostateczności zdecydować.
Ogólne przesłanie: jakoś ukarać IPN, okazało się w końcu nieprzemyślaną retoryką. Ale być może za tymi dywagacjami kryła się inna, powzięta na kilka chwil, niekoniecznie przez samego Tuska, myśl. Oto przy okazji zmiany ustawy o IPN można byłoby przeprowadzić operację skrócenia kadencji Janusza Kurtyki. Tak koalicja SLD - PSL oderwała w 1995 r. od fotela "nieswojego" prezesa Najwyższej Izby Kontroli Lecha Kaczyńskiego.
Przypomnę, że taki właśnie zamysł - nieliczenia się z kadencjami i rozmaitymi przywilejami ciał, które nie zależą wprost ani od władzy ustawodawczej, ani wykonawczej - przypisywała Platforma poprzedniej władzy, PiS-owskiej. Teraz zaś poszła tym samym tropem: jest kłopot, pomajstrujmy przy ustawie. Można było jeszcze od biedy znaleźć powody, dla których Ewa Sowińska nie powinna zajmować się więcej prawami dzieci. Ale jaka byłaby w powszechnym odczuciu główna wina Kurtyki?
Otóż pojawienie się kontrowersyjnej książki. Sytuacja, w której ktoś odchodzi ze stanowiska, bo pozwolił na wydanie naukowego opracowania, to już byłaby dla Polaków lekcja wręcz fatalna. Politycy powinni unikać choćby pozorów takich intencji.
Przede wszystkim ocalić IPN
Choć trzeba się pogodzić z tym, że w Polsce historia długo jeszcze będzie przedmiotem zawziętej politycznej batalii. Przecież i środowisko historyków dzieli się coraz hałaśliwiej, obrzucając się epitetami, przypisując sobie polityczne motywacje i odmawiając nawzajem nie tylko rzetelności, ale nawet dobrej woli. Spokojne analizy książki, takie jak broniąca jej w sumie recenzja niezaangażowanego w polityczny spór profesora Andrzeja Paczkowskiego, która ukazała się na łamach DZIENNIKA, można policzyć na palcach jednej ręki.
Wyrazem tych emocji są również zmiany personalne w Instytucie Pamięci Narodowej. Nie da się ukryć, że Kurtyka pozbył się z Instytutu części naukowców o wizji nieprzystającej do jego własnej. Przechwycenie IPN przez eksponenta interesów Platformy zakończyłoby się zapewne już masowymi czystkami. To pewnie nieuchronne, głęboki podział wśród badaczy jest faktem, tak jak w łonie całego społeczeństwa.
Ale skoro tak, niech zmiany odbywają się chociaż bez szukania naciąganych pretekstów, zgodnie z terminami i procedurami. Możliwe, że nauczymy się kiedyś oddzielać naukę od polityki i przeszłość od teraźniejszości. Zacznijmy przynajmniej od dobrych obyczajów. Decyzja Donalda Tuska, aby wygasić odwetowe zakusy części własnej partii wobec ekipy Kurtyki, to krok w takim właśnie kierunku. Ale dobre obyczaje to nie wszystko. IPN to setki naukowych opracowań i edukacyjnych programów. To odkłamywanie historii załganej przez logikę poprzedniego systemu, nawet na poziomie języka. Około roku 2005 pod takim odkłamywaniem podpisywały się obie główne dziś partie. Wojna z IPN, czy nawet wojna o IPN zakończona złamaniem mu kręgosłupa, otworzyłaby symboliczną szansę tej wizji historii, która wyziera z wystąpień polityków i publicystów lewicy. Także ze stron "Polityki" czy - po części, bo to sprawa bardziej skomplikowana - "Gazety Wyborczej".
Oni wszyscy rzadko bronią już PRL, częściej stawiają znak równości między obrońcami systemu komunistycznego i jego kontestatorami. Z tego punktu widzenia patrząc i obrońcy, i oskarżyciele Wałęsy wypowiadający mnóstwo niemądrych zdań powinni powściągnąć język. Pierwsi zbyt łatwo kwestionują sens grzebania w przeszłości. Drudzy - nadmiernie ulegają demaskatorskim pasjom. Cieszyć się zaś może ktoś trzeci.Jeśli dziś wciąż się nie cieszy, to także dlatego, że telewizja TVN, pokazując film "Trzech kumpli", zepchnęła na moment debatę na trochę inne tory. Lekcja historii a la tygodnik "Polityka" musi się okazać kompletnie nieatrakcyjna, gdy sprawne, czujące język popkultury dokumentalistki przypominają najbardziej odpychające oblicze komunistycznego aparatu represji.
Ale czas fascynacji najlepszym nawet filmem nie będzie trwał wiecznie. Być może ten czas został dany, aby ludzie dawnej antykomunistycznej opozycji, aby wszyscy naprawdę do tej tradycji przywiązani, poszukali... No właśnie czego? Na pewno nie trwałej zgody. Ale może przynajmniej wytyczenia reguł jakiegoś rozejmu.