Nadciągają wybory parlamentarne; system zbudowany przez Aleksandra Łukaszenkę nie jest już tak silny jak dawniej. Sytuacja w kraju jest zupełnie inna niż choćby wiosną 2006 roku, w czasie wyborów prezydenckich. Jesień na Białorusi może przejść do historii jako czas zmian.
To jasny sygnał, że Mińsk nie może już traktować Gazpromu (i Rosji) jak dojnej krowy. Kończy się epoka kupowania od Rosjan gazu po kosztach, a często wręcz darmo - zdarzało się, że Mińsk w ogóle nie płacił za dostawy. Zabawa się skończyła, a ceny wkrótce osiągną poziom cen światowych. Wyjście z tej sytuacji istnieje, ale dla prezydenta nie jest to wyjście dobre. Chodzi o budowę federacji z Rosją. Prawdopodobieństwo jej powstania jest dziś jednak niewielkie, co pokazały doświadczenia ZBiR. I to nie tylko z powodu Łukaszenki. Prezydent lada dzień po prostu już nie będzie potrzebny Rosji. I to Rosja nie będzie nalegała już na tę federację. Gdy tylko pod Morzem Bałtyckim powstanie gazociąg, Rosja zacznie z nami rozmawiać z pozycji siły. Wówczas będziemy świadkami początku końca władzy Aleksandra Łukaszenki. Prezydent o tym wie. Doskonale rozumie powagę sytuacji.
Kryzysu może oczywiście uniknąć. Ale tylko wtedy, gdy władze zapomną o jakimś białoruskim modelu gospodarczym. Białoruś po prostu musi przestawić się na rynkową gospodarkę. Otworzyć się na świat. A mówiąc bardziej konkretnie, na Zachód. Jeśli Łukaszenka chce utrzymać władzę, musi pamiętać, że dla niego największym zagrożeniem jest właśnie kryzys gospodarczy, który dotknie Białoruś, jeśli zmian, o których mówię, nie będzie. W im gorszym stanie będzie białoruska gospodarka, tym prezydent będzie bardziej skłonny do ustępstw na rzecz Zachodu.
Konsekwencje tego są jasne. Za zmianami gospodarczymi muszą pójść zmiany w polityce wewnętrznej. A mianowicie jej liberalizacja. Stąd wszystkie sygnały biegnące na Zachód ze strony Łukaszenki. Prezydent jest gotów wypuścić wszystkich więźniów politycznych, w tym Alaksandra Kazulina (dla władz problem z Kazulinem polega jedynie na tym, że ten nie chce się zgodzić na przymusową emigrację).
Mimo tych problemów Białoruś ma przed sobą perspektywę demokratyzacji. Zaznaczam jednak: nie należy oczekiwać, że Łukaszenka z dnia na dzień z własnej woli wprowadzi jeffersonowską demokrację. Tacy ludzie jak on z natury nie są w stanie z własnej woli zbudować demokratycznego społeczeństwa. Ale jeśli prezydent liczy na dialog z Zachodem, będzie zmuszony zrobić to nie z własnej woli, tylko iść na ustępstwa. Powoli. Krok po kroku. W tym czasie jego władza zacznie się rozmywać. Takie są koszty, które będzie musiał zapłacić, by przetrwać.
Warto, by Zachód dostrzegł sygnały płynące z otoczenia prezydenta. Mówię o dymisji jego jastrzębi - szefa Rady Bezpieczeństwa Wiktara Szejmana i szefa administracji prezydenckiej Hienadzia Niawyhasła.
Ich odejście na pewno nie ma żadnego związku z - jak utrzymuje się oficjalnie - niedawnym wybuchem w Mińsku. Przecież gdyby tak było, pierwsi do dymisji powinni być szefowie MSW Uładzimir Naumau i szef KGB Jury Żadobin. A ten drugi co prawda z KGB odszedł, ale awansował na miejsce Szejmana jako szef Rady Bezpieczeństwa. Dymisja Szejmana i Niawyhłasa była zaplanowana już wcześniej. To bardzo znaczący krok. Z jednej strony sygnał dla Zachodu, a z drugiej strony czyszczenie pola z największych przeciwników polityki kompromisów. Prezydent zapewnił sobie w ten sposób, że nie wytworzy się żadna silna frakcja przeciwna jego posunięciom.
Nie popadajmy jednak w nadmierny optymizm. Przed wyborami wcale nie musi dojść do okrągłego stołu z opozycją. Wszystko, na co może teraz pójść Łukaszenka, to dopuszczenie do parlamentu jakichś kandydatów najbardziej ugodowej części opozycji. Ludzi, którym wielu odmawia wręcz miana opozycjonistów, np. Siarhieja Hajdukiewicza lub Wolhę Abramową. Oni oczywiście nie są oponentami reżimu, ale mogą posłużyć jako sposób na uwiarygodnienie Łukaszenki przed Zachodem. To oczywiście nie będzie znaczący postęp. Tego scenariusza należy uniknąć. W parlamencie muszą się znaleźć prawdziwi przedstawiciele opozycji.
W nagrodę Łukaszenka mógłby nawiązać z Zachodem dobre stosunki gospodarcze, otrzymać transfer technologii. On sam nieustannie o tym mówi. Gdy wypuszcza więźniów politycznych, nie robi tego z dobrej woli, tylko jest to podyktowane rachunkiem zysków i strat w kontaktach z Zachodem. Łukaszenka ma jednak swój jeden nieprzekraczalny warunek. Zachód musi uznać, że on jest wciąż popularny na Białorusi. Prezydent domaga się zaakceptowania tego, że cieszy się poparciem. A jego władza nie jest tylko i wyłącznie efektem autorytarnego stylu jej sprawowania.
Alaksandar Wajtowicz, były przewodniczący Rady Republiki (izby wyższej parlamentu), były wiceprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Wspólnoty Niepodległych Państw. Do 2003 r. współpracownik Aleksandra Łukaszenki. Popadł w niełaskę za krytykę prezydenta.