Plan orędzia byłby zrozumiały, gdyby prezydent właśnie ogłosił referendum w sprawie reformy służby zdrowia i chciał nam wyjaśnić argumenty, jakie jego zdaniem winniśmy wziąć pod uwagę przy głosowaniu. Tyle tylko, że prezydent nie ma władzy samodzielnego ogłaszania referendum, a my, obywatele, o niczym w tej materii nie mamy decydować. Już sam ten fakt przesądza o błahości przemowy. Jest ona trochę jak majowe ogrodowe orędzie premiera, który postanowił nas przekonać, że głodne dzieci muszą dostać jeść bez kwitków na głód. Nie dostają. I tak samo będzie teraz z referendum.

Reklama

Brakowi istotnego przesłania politycznego towarzyszą mylące - tak, powiem twardą prawdę - celowo mylące treści. Jeśli istotę prywatyzacji szpitali prezydent opisuje za pomocą tezy, iż "pacjent ma być źródłem zysku", to powinien poinformować, że każdy z nas, idąc do przychodni, jest już właśnie "źródłem zysku". Bo ciężko dziś znaleźć przychodnię inną niż prywatna, a też nie słyszałem, by ktoś takiej specjalnie szukał. Gdyby mówca chciał być bardzo rzetelny w argumentacji, to mógłby dodać, że lobby prywatnego lecznictwa otwartego potrafiło tak umiejętnie sprzymierzyć się zarówno z rządem PiS, jak i PO, że państwowe nakłady na prywatne lecznictwo otwarte rosną dużo szybciej niż państwowe nakłady na państwowe lecznictwo zamknięte. Mógłby się na ten fakt oburzyć i powiedzieć, jak zamierza taki trend odmienić. Ale prezydent woli zagrać na naszej niewiedzy, sugerując, że teraz właśnie po raz pierwszy rodzi się niebezpieczny plan zmian własnościowych w lecznictwie.

Mówiąc, że pacjent ma się stać teraz "źródłem zysku", prezydent próbuje nas zmylić w jeszcze innej kwestii. Otwarcie sugeruje nam, że własność szpitali i odpłatność za leczenie to ta sama sprawa. Tymczasem tak nie jest. To, czy leczenie jest darmowe, czy płatne, zależy nie od tego, kto jest właścicielem szpitala, ale od naszych ubezpieczeń. Korzystamy przecież z bezpłatnych prywatnych przychodni i zdarza się nam płacić w państwowych szpitalach. Do kompletu prezydenckich zmyłek należy i ta, że projektu prywatyzacji w sejmie rzeczywiście nie ma, a chwiejny rząd ledwie próbuje bronić ustawy o zmianie organizacji szpitali i ryzykownym ich usamorządowieniu. Co się do prywatyzacji ma tak, jak muł ma się do ogiera.

Ciśnie się na usta pytanie: po co to wszystko? Ta błahość i nierzetelność. Od jakiegoś czasu prezydent wraz z bratem głoszą teorię "wielkiej społecznej dezintegracji". Owa dezintegracja jest istotą ideowego planu rządu Donalda Tuska, a polega na próbie skłonienia nas, byśmy byli społeczeństwem obojętnych, niepomagających sobie nawzajem egoistów. Można by z lekką przesadą rzec, że w tej wizji Donald Tusk zdobył władzę, by się w końcu rozprawić z ideą miłości bliźniego. Taki sobie polski Nietzsche. Nie trzeba być wielkim analitykiem, by dostrzec, iż tworzona jest dziś nowa wersja ideologicznego paliwa pod wybory prezydenckie. A orędzie jest tylko - jak w teatrze - jedną z pierwszych prób przed właściwym występem.

Tyle tylko, że w tej prawdziwej, nie teatralno-prezydenckiej, rzeczywistości wszystko to ma swoje skutki. To, że machamy ręką na kolejne orędzia naszych przywódców, jest najmniej ważne. Ale to, że mocno złapany w ten sposób za prezydenturę szef rządu zaczyna się natychmiast kląć na rodzone dzieci, że nie sprywatyzuje szpitali, jest już wymierną stratą dla kraju. I tak zła polityka napędza jeszcze gorszą.