Wbrew pozorom Kaczyński, choć wygląda na słabszego, wręcz pognębionego afrontami strony rządowej, ma szansę na sukces. Skoro Bruksela przysyła zaproszenia "szefom państw i rządów", zostawia tę sprawę do uznania krajom członkowskim, ich konstytucjom i zwyczajom. W Polsce to punkt wyjścia do wyczerpującej bitwy, ale jeśli pojadą prezydent i premier, zwycięzcą prawie na pewno będzie ten pierwszy. No chyba że Donald Tusk odepchnie swego dawnego kolegę z gdańskiej opozycji od krzesełka.

Reklama

Na pytanie, kto ma w tym sporze merytoryczną rację, odpowiedź brzmi: w tym konkretnym sporze raczej rząd. Okropne słówko "raczej" wynika stąd, że praktyka dopiero się kształtowała. I na przykład Aleksander Kwaśniewski lansował interpretację, że on, gdyby chciał, mógłby jeździć na unijne szczyty. Tyle że "nie chciał". A Kaczyński chce i to bardzo.

Pomimo płynnej praktyki konstytucja mówi wyraźnie: to rząd prowadzi politykę zagraniczną. Co więcej - to rząd jako dysponent aparatu dyplomatycznego ma instrumenty do prowadzenia tej polityki. Oczywiście można wskazywać, że prezydent jest "strażnikiem bezpieczeństwa", więc ma coś do powiedzenia w kwestii polityki energetycznej czy jakiejś innej. Tylko że twarde przyjęcie korzystnej dla niego interpretacji to droga do budowania dwóch państwowych struktur zajmujących się tym samym. Piszę to z bólem serca, bo w wielu spornych kwestiach polityki międzynarodowej przyznaję rację poglądom Kaczyńskiego a nie Tuska.

Za prezydentem przemawia siła autorytetu i ona mogłaby być wykorzystywana jak za czasów Kwaśniewskiego również w misjach dyplomatycznych, ale półoficjalnych. Tylko że nie o to tutaj chodzi. Chodzi o pognębienie przeciwnika o odarcie go z jego funkcji lub przynajmniej wywołanie wrażenia, że tak jest. Niestety przy okazji ta wojna o państwowe przywództwo staje się groźnym przejawem słabości Polski. Łatwym do wykorzystania przez naszych zagranicznych konkurentów i wrogów.

Czy prezydent idzie na pełne zwarcie powodowany wiarą w słuszność swoich racji, czy pomaga sobie łokciami w walce o władzę - tak czy inaczej chybocze budowlą państwa. Rządowi, który broni swoich uprawnień, zarzucam z kolei jedno: mało poważny, układany pod rytm kampanii sposób prowadzenia tego sporu służący bardziej zebraniu paru sondażowych punktów niż wyłożeniu racji. Narzędziem staje się drwina, afront, niepoważny występ premierowskiego harcownika ministra Nowaka, który odsyła prezydenta do biura podróży. Możliwe, że decyzja, aby zapytać o zasady podziału władzy Trybunał Konstytucyjny, uwolni nas od tej PR-owskiej metody dyskusji. Ale od postawienia problemu do jego rozwiązania droga daleka. Trybunał może udzielić odpowiedzi, która nie oczyści definitywnie pól konfliktu. Nie wiem zresztą, czy Tusk okaże się konsekwentny w doprowadzeniu tej sprawy do końca. Wszak okrojenie prezydenckiej władzy może zadziałać w przyszłości na jego niekorzyść. Jego prezydenckie aspiracje to coś oczywistego.

W teorii można by sobie wyobrazić inny finał. Bardziej polityczny kompromis niż prawny werdykt. Podtrzymuję to, co pisałem niedawno: niezależnie od racji konstytucyjnych żaden z ośrodków władzy nie ma całej racji ani wystarczającego potencjału intelektualnego, aby wziąć pełną odpowiedzialność za kierunki polityki zagranicznej. Można by przynajmniej próbować grać w teamie. Podzielić się obszarami aktywności (prezydent - NATO, premier - Unia). Można by załatwić coś nie dla siebie, a dla kraju. Ale to tak naiwna wizja, że wstyd się do niej przyznawać.