"Gdzie jest Angela?" - pytają ostatnio europejskie gazety. Z Paryża słychać półoficjalne głosy zdziwienia, że Niemcy są tak bardzo nieobecne w pulsujących nerwowo światowych poszukiwaniach panaceum na kryzys. Profesor Jan Winiecki trafnie zdefiniował niedawno "syndrom świerzbiących dłoni", na który w dobie kryzysu cierpią politycy: zrobić cokolwiek, z sensem czy bez, byle było widać, że się coś robi. Najwyraźniej kanclerz Niemiec nie zachorowała na razie na tę chorobę.
W czasie gdy przywódcy Francji czy Ameryki miotają się z kąta w kąt (w USA nawet jeszcze przed objęciem władzy!) Angela Merkel z pragmatyzmem próbuje zarządzać niemieckim głębokim kryzysem. Ignoruje przy tym wezwania do ponadnarodowych rewolucyjnych przedsięwzięć, które miałyby zmienić ekonomiczne oblicze świata. Los całego globu najwyraźniej interesuje panią kanclerz tylko w takim stopniu, w jakim może odbić się na losie Niemiec. Nie jestem pewien, czy to długofalowo dobra wiadomość dla Polski. Wiem natomiast, że to dobra okazja na doraźną wspólnotę polsko-niemieckich interesów co do tego, co ma mieć dzisiaj priorytet: energia czy klimat. Jak to na poły naiwnie, na poły bezceremonialnie ujęła wczoraj w Warszawie pani kanclerz: "Wiadomo, że zarówno Polska, jak i Niemcy to kraje uprzemysłowione".
Istotą wszelkiej polityki jest sztuka wyboru. Dlatego iluzją jest ludowe marzenie o polityce słusznej i dobrej dla wszystkich. I dlatego też konflikt idei i wartości, a nie tylko nagi spór o władzę, winien być napędem dobrej polityki. Nieczęsto się zdarza, aby wybór był zarazem tak zerojedynkowy i tak mocno uwikłany w konflikt wartości. Co najmniej przez czas najbliższej dekady nie będziemy w stanie zapewnić polskiej gospodarce i domowym konsumentom wystarczającej ilości względnie taniego prądu, jeśli skoncentrujemy się na ochronie klimatu. I nie będziemy w stanie chronić klimatu, jeśli na serio zamierzamy uratować się przed deficytem i drożyzną energii. Dlatego trzeba powiedzieć jasno: jeśli w czasie wtorkowych konsultacji rządom Polski i Niemiec rzeczywiście udało się zawrzeć taktyczny, krótkoterminowy sojusz na rzecz energii, przeciw klimatowi - to jest to kawał dobrej polityki polskiej.
Zagrożeniem nie jest tylko wzrost cen prądu wskutek wolnego handlu pozwoleniami na emisję dwutlenku węgla, o czym słyszymy ostatnio niemal bez przerwy. Kto wie, czy nie poważniejszym zagrożeniem jest po prostu rychły brak prądu, spychający i tak słabnącą z powodu kryzysu gospodarkę w stronę głębszej recesji. Nie mówiąc już o codziennych dolegliwościach, skutkujących spadkiem jakości naszego życia.
Raport Siedmiu, ogłoszony w lutym przez szefów polskiej energetyki, nie pozostawia wątpliwości. "Należy liczyć się z ograniczeniami poboru na terenie całego kraju w perspektywie najbliższych lat" - piszą autorzy. Do tego dochodzi europejski program CAFE (Clean Air for Europe), który nakłada na nas już - jak się zdaje - nierealne zadanie odsiarczania i odazotowania spalin energetycznych ze skutkiem podobnym jak nieszczęsne aukcje na dwutlenek węgla. I jeszcze wzrost kosztów inwestycji w bloki energetyczne o połowę, rujnujący ich rentowność. Zaś w pokrewnej kwestii gazu - rosyjskie "niet" na temat nowych dostaw, chyba że oddamy Rosjanom pod kontrolę drogi przesyłowe przez Polskę. Jak na listę potencjalnych nieszczęść w jednej tylko dziedzinie - to całkiem sporo.
W takich razach trzeba formułować jasne narodowe priorytety. Musimy nie tylko ochronić przed sztucznie wymuszonym bankructwem dotychczasowe węglowe bloki energetyczne, ale nadto zapewnić warunki uczciwej rynkowej konkurencji tym, które jeszcze winny zostać zbudowane. Bo inaczej w ogóle nie powstaną. A rząd ma po pierwsze - zagwarantować, że energii nie zabraknie. Po drugie - że nie będzie ona nadmiernie droga. Po trzecie - że jej dostawy będą coraz mniej obciążone ryzykiem zewnętrznej politycznej zależności. I dopiero po czwarte może się martwić o cały świat.