Czytam sobie listy lektur tworzone przez świetnych ludzi kultury, zgadzam się, nie zgadzam (najczęściej jednak zgadzam), od czasu do czasu radość nagła mnie nachodzi, że ten czy inny wymienił książkę, którą i ja bym wymieniła, choć nie jest to książka tak zupełnie oczywista (na przykład "Cudzoziemkę" Kuncewiczowej), ale cały czas mam w pamięci ów wstrząsający wieczór na pewnej konferencji literaturoznawczej, gdzie po kilku kieliszkach doktoranci, ale i doktorzy, a nawet jeden czy dwóch odważniejszych doktorów habilitowanych, rzuciło sobie mrożące krew w żyłach wyzwanie: przyznać się do lektur, których się nie czytało. Utworzyć swoją autorską listę lektur kanonicznych - niestety nieznanych. Pomysłodawca rzucił dla zachęty: - "Opętani" Gombrowicza! Cóż, dzieło to niby znanego autora, ale napisane dla pieniędzy, sam Gombro długo podpisywał je pseudonimem, i dopiero po latach i w wielkich bólach się do niego przyznał. Nie znać "Opętanych" to dla polonisty wstyd - ale bez przesady. - "Dom dzienny, dom nocny" Olgi Tokarczuk - padła kolejna odpowiedź - ale na odważnego spojrzano z pogardą. Nie czytać książki z literatury najnowszej - a kto je czyta? Wyglądało na to, że z zabawy będą nici.

Reklama

Czy sprawił to ciepły jesienny wieczór, czy niezły dobry gatunek wina, które trzeba było łykać szybko, czy może obecność kilku młodych doktorantek, które zaczynały się niecierpliwić, w każdym razie padł okrzyk: - "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej. O, to już było coś - zwłaszcza, że tytuł wymienił specjalista od dwudziestolecia. Ale ta odwaga rozjuszyła kolejnych zebranych i naraz posypały się tytuły: - "Dzieje grzechu", Żeromski! - "Chłopi" Reymonta! - Nałkowska, nic nie czytałem! - "Nie-boska komedia!" Krasiński i "Beniowski" Słowackiego! Tu na chwilę zapanowała cisza. Ktoś jeszcze rzucił: - Norwid! i "Quo vadis"! Ale wszystkim nagle zrobiło się straszno. Oto zbliżaliśmy się do tego, do czego nikt jeszcze nie przyznał. Ale lada chwila, kto wie, kto wie... I w końcu padły dwa wyczekiwane przez wszystkich słowa: "Pan Tadeusz!". Tak, by między nami literaturoznawca, który nie czytał "Pana Tadeusza". Czy tylko jeden?

Na tym zabawa się skończyła, wszyscy usiedli, nieco zmieszani, patrząc sobie na buty, jak po zbyt wylewnej grze w butelkę. Cóż, wiemy, że nie czytać nie znaczy wcale "nie znać". Świetni ci doktoranci i doktorzy, nawet jeśli nie czytali, i tak widzieli, o czym są te książki, jakim stylem zostały napisane, jakie znajdziemy w nich nawiązania literackie i jakie do nich nawiązania w przyszłej literaturze. Wiedzieli, jakie miejsce zajmują w twórczości autora oraz w twórczości w ogóle. Wszystko to wiedzieli, o wszystkim tym pisali eseje, a nawet doktoraty. A jednak. Która odpowiedź była moja, oczywiście nie zdradzę.