Czy Donald Tusk wyskoczył z wypowiedzią o eutanazji, bo krył się za tym gotowy pomysł polityczny? Oczywiście nie. Pytam polityków Platformy Obywatelskiej. - Przecież dzień wcześniej Grzegorz Schetyna powiedział w radiu, że nie chcemy tym się zajmować - przypomina ważny doradca premiera. - Typowa wrzutka, owszem PO zmienia nastawienie wobec in vitro, ale nie wobec eutanazji. Premier musiał coś powiedzieć, a taką wypowiedzią daje mediom temat na tydzień, co w dobie kryzysu jest nie do pogardzenia - to z kolei wyjaśnienie konserwatywnego posła Platformy.
Czy martwi mnie ten sposób uprawiania polityki? Trochę tak. Temat eutanazji jest zbyt fundamentalny, zanadto moralnie bolesny, aby używać go jako tworzywa dla medialnych wrzutek. To zastrzeżenie pierwsze. Co ważniejsze lider, który robi z wszystkich tematów okazję do gonienia króliczka zamiast jego złapania, skazuje obywateli na traktowanie polityki jako sfery braku powagi lub wręcz cynizmu.
Nietrudno znaleźć inne przykłady owego gonienia. Gdy Donald Tusk wziął na ministra sprawiedliwości profesora Zbigniewa Ćwiąkalskiego, choć sam wcześniej deklarował poparcie dla rygorystycznej polityki karnej, nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że to zabieg PR-owski, spełnienie zapotrzebowania tych wszystkich, którzy szukali symbolicznego zanegowania polityki Zbigniewa Ziobry. A kiedy potem premier Tusk tegoż Ćwiąkalskiego w trybie nagłym odprawiał, to choć tę zmianę popierałem (bo wychodziła naprzeciw powszechnemu poczuciu sprawiedliwości), też miałem wrażenie, że nie jest ona do końca poważna. Że pomyślano ją bardziej jako zabieg socjotechniczny niż przedyskutowaną w jakimkolwiek politycznym gronie zmianę kierunku polityki.
A jednak akurat w sprawie eutanazji nie rzucę w Tuska zbyt ciężkim kamieniem z jednego powodu. Bo wolę polityka w kwestiach światopoglądowych giętkiego, ostrożnego i oglądającego się na sondaże niż ideologicznego misjonarza. A misjonarstwo jest dziś w zachodniej Europie domeną lewicowych radykałów pociągających za sobą w wielu wypadkach nieprzekonaną, ale mniej zdeterminowaną resztę społeczeństwa. Czasem udaje im się przekonać do swego stanowiska większość (aborcja, prawa gejów), czasem - nie (kara śmierci, wciąż ciesząca się dużym poparciem, a mimo to potępiona i odrzucona), a jednak w każdym z tych przypadków odrzuca się równie pośpiesznie moralne intuicje poprzednich generacji w imię rozmaitych wartości: postępu, równości, wygody.
Oczywiście obie strony - konserwatywna i liberalna - mają swoich ekstremistów, ale tylko ci pierwsi zostali zaliczeni do świata politycznego folkloru. Ci drudzy święcą triumfy. Moim zdaniem wcale nie ostateczne, przynajmniej nie we wszystkich dziedzinach. Tyle że inżynieria społeczna bywa nieodwracalna, nawet wówczas, gdy zmieniają się nastroje.
Polska wyróżnia się na tym tle większą powściągliwością, i nie uważam tego akurat za objaw naszego zacofania. Raczej zdrowego rozsądku.
Obejmując w 2007 roku rządy po braciach Kaczyńskich, Tusk niezależnie od własnych, w wielu sprawach dość niejasnych poglądów, nie musiał się specjalnie wysilać. Nawet skrajnie lewicowe środowiska witały go jako wybawiciela spod rządów strasznej tyranii - politycznej i ideologicznej. Toteż proklamowanie światopoglądowego status quo nie było w żaden sposób podważane. Również feministki czy geje mówili o swoich aspiracjach przeważnie cichym głosem, świętując upadek straszliwego Kaczora.
Nawet tam, gdzie Tusk to status quo w jakimś sensie podważał, to przecież nie w imię radykalnych eksperymentów. Kręgi katolickie mają dziś prawo zżymać się na kierunek, w jakim idą prace nad regulacją kwestii in vitro. Ale przypomniałbym wszystkim, że te regulacje pojawiają się w miejsce całkowitej wolnej amerykanki w dziedzinie bioetyki, z której to powodu nikt wcześniej specjalnie nie bił na alarm.
Gdy podnosiły się głosy, aby pójść dalej w jakąkolwiek stronę, przedstawiciele ekipy Tuska powstrzymywali, wykręcali się, nawoływali do rozwagi, przestrzegali przed niepotrzebnymi wstrząsami. Przemawiali urzędniczą nowomową, z której wynikało, że nie ten czas i nie to społeczeństwo. Dla ludzi rozmiłowanym w ideologicznych sporach było to drażniące, wręcz nieznośne. Ale w warunkach dzisiejszego naporu skrajnych ideologicznych postulatów lewicy (wspieranych przynajmniej w części urzędowo przez instytucje Unii Europejskiej) była to najlepsza recepta na unikanie forsownego marszu ku zbyt szybkim zmianom.
Zwłaszcza że argument: najpierw drogi, najpierw modernizacja materialna, a potem majstrowanie przy nadbudowie, ma samoistną wagę. Parlament pogrążony w permanentnej ideologicznej kłótni rzeczywiście nie miałby czasu nawet na te skromne przedsięwzięcia w dziedzinie usprawnienia polskiego państwa, jakich się rok po roku od przypadku do przypadku podejmuje.
Czy Donald Tusk, który zmienił się z psotnego liberała w statecznego liberalnego konserwatystę, nawróconego w dodatku na łagiewnicki katolicyzm, podjął się serio osłaniania polskiego światopoglądowego umiaru modernizacyjną nowomową? Czy też jest wyłącznie stuprocentowym pragmatykiem zainteresowanym spokojem i sondażową równowagą? Rzecz warta zbadania. Wiem jedno: w wielu innych dziedzinach (naprawa państwa, walka z korupcją, reforma wymiaru sprawiedliwości) umiar niekoniecznie jest cnotą. Ale w tak delikatnej materii jak ludzkie sumienie jest. Łatwiej jest pochopnie osłabić polską rodzinę czy zachwiać poczuciem przyzwoitości wyznawanym przez większość, niż potem tę szkodę naprawić.
Dziś, w przededniu eurowyborów, pod wpływem manewrów zmierzających do przechwycenia części lewicowego elektoratu umiar Tuska momentami znika. Ale na razie wyłącznie w słowach. Mogę sobie wyobrazić, że posłowie PO wybiorą jedną z wielu wersji ustawy in vitro, sprzeczną z tym, czego chce Kościół, a nawet z tym, czego chce poseł Jarosław Gowin, bo pary czekające na dzieci to realne i wpływowe lobby. Tyle że to, powtórzmy na tle dotychczasowej praktyki, można przedstawiać jako swoisty kompromis. Ale w przypadku eutanazji nie da się napisać ustawy kompromisowej uwzględniającej różne punkty widzenia. Można tylko naruszyć tabu albo je zachować.
Na naruszenie tego tabu nie zdecydowała się jak do tej pory nawet większość zamożnych, podatnych na inne nowinki społeczeństw zachodnich. Nie sądzę, aby chciał się na to porwać premier Tusk. W tym przypadku wystarczy, że wobec niejednoznaczności sondaży, będzie ostrożny. Choćby w imię zachowania przy sobie katolickiego, wciąż jeszcze całkiem wpływowego elektoratu.
Jeśli ta logika ostrożności będzie wciąż obecna w rozumowaniu jego najbliższego otoczenia, niech on sam wzywa do debaty. Skłonny jestem uznać to za rytuał, element politycznej kuchni. Oczywiście konserwatyści nigdy nie mogą być do końca pewni przymierza z "partią sondaży". Z ich punktu widzenia lepsze są jednak pokrętne, ale w sumie szukające argumentów raczej przeciw legalizacji skracania ludzkiego życia wywody minister Ewy Kopacz niż rozedrgana gorączka "reformatorska" Magdaleny Środy. Która gotowa jest odrzucić w imię "walki z hipokryzją" każdy "przesąd". Choć wiele z tych "przesądów" (na przykład zasada ratowania ludzkiego życia za wszelką cenę) było kiedyś wprowadzanych w imię postępu.