Tymi panoszącymi się w jego życiu tajemnicami były dwa demony: alkohol i dewiacja seksualna - pedofilia. Nie wiadomo, który z nich napędzał ten drugi. Czy alkoholizm wyzwalał skłonności pedofilskie, czy stał się środkiem zagłuszającym świadomość, że on, lekarz, wyrządza niepowetowane krzywdy swoim ofiarom? Tylko on sam przez wiele lat wiedział, że porusza się w dwóch światach. W tym pierwszym uchodził za gwiazdę psychologii, autorytet wychowawczy, był autorem powieści, książek specjalistycznych z zakresu psychologii i wychowania. W młodości, jeszcze w czasach PRL, próbował sił jako aktor filmowy, miał kilka epizodycznych ról. W drugiej połowie lat 90. stał się ulubieńcem mediów - miał swój program w telewizji, w prasie udzielał porad.

Reklama

O alkoholizmie wiedzieli najbliżsi, o skłonnościach pedofilskich - nikt. Ciekawe, że Samson sam siebie nazywał, niby ironicznie, "potworem narodowym". Kiedy dziś słucha się opowieści ofiar i ich rodziców, słowo "potwór" nie wydaje się przesadzone. "Jego ręka była myszką" - opowiada ponaddwudziestoletnia Marta, wtedy 8-letnia pacjentka. "Włożył tę rękę do majtek, później wkładał pod bluzkę i pytał, gdzie jest myszka".

Jedna z matek mówi, że kiedy pierwszy raz zobaczyła zdjęcia, o mało nie zemdlała. Mimo że nie dotyczyło to jej dziecka. Jej zdaniem to było coś potwornego, "co nie daje się opisać, twarz usmarowana śladami ejakulacji". Z kolei matka 4-letniego wówczas Karolka mówi, że Samson, zamiast leczyć chłopca, rozbierał go, dotykał, przebierał w dziewczęce stroje, kładł na dmuchanych lalkach i fotografował.

Dyżurny psycholog telewizji

Andrzej Samson uchodził za człowieka po doktoracie. W rzeczywistości do zrobienia doktoratu nigdy nawet się nie zabierał, choć z bardzo dobrym wynikiem obronił na warszawskiej Akademii Medycznej magisterium z psychologii klinicznej dziecka. Zaraz po studiach, na początku lat 70., rozpoczął pracę w ośrodku terapii rodzin, gdzie wcześniej odbywał studenckie praktyki. Po kilku miesiącach został zwolniony - według nieoficjalnej wersji za nadużywanie alkoholu w pracy i branie łapówek. Później pracował na pół etatu w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, skąd z kolei zwolniono go po zreformowaniu instytutu. To odstręczyło go od pracy na państwowych posadkach. Rozpoczął działalność na własny rachunek, czyli tzw. praktykę lekarską. I od razu od psychoterapii.

Reklama

W Polsce profesjonalna psychoterapia była wtedy w powijakach. Dla wielu stanowiła raczej nowinkę z Zachodu, a nie poważną gałąź medycyny. Wzorując się na amerykańskich źródłach i doświadczeniach, Samson szybko osiągnął wysoki poziom zawodowej specjalizacji. O klientów było jednak niełatwo. Jego osiągnięcia były znane przez kilkanaście lat w wąskim gronie innych fachowców tej branży. Rozgłos przyniosły mu lata 90., kiedy stres stał się słowem modnym. Drogę do uznania torowały Samsonowi jego częste publikacje, a pozycję jako specjalisty umocniła telewizja publiczna. Zaczęto nawet nazywać go "dyżurnym psychologiem telewizji". Uchodził za człowieka bez reszty oddanego swojej życiowej pasji - psychoterapii dzieci. Pod koniec lat 90. był też biegłym sądowym i konsultantem policji. Uznawano go za niekwestionowany autorytet.

Szokujące znalezisko

Reklama

Tymczasem pod tą powłoką Samson skrywał pierwszą ze swych tajemnic - alkoholizm. Wszyscy, którzy go dobrze znali, wiedzieli, że Samson nawet nie próbuje walczyć z tym nałogiem. To kładło się też cieniem na praktyce lekarskiej: często spóźniał na spotkania z pacjentami, nie pamiętał szczegółów z poprzednich sesji, nie robił notatek. Większość, która przyszła po pomoc, objawy niesolidności składała na karb zapracowania.

W domu nie dało się jednak ukryć, co jest prawdziwym powodem. Wprawdzie oficjalnie żona wniosła pozew o rozwód dopiero po 10 latach małżeństwa, ale rodzina wiedziała, że ostatnich pięć lat związku było fikcją. O tych sprawach opinia publiczna nic nie wiedziała. Powodzenie Samsona ciągle rosło. Na spotkania autorskie przychodziły tłumy słuchaczy i czytelników.

Bomba wybuchła w czerwcu 2004 r. Jeden z sąsiadów na śmietniku w pobliżu domu psychoterapeuty na warszawskim Mokotowie przypadkowo znalazł dwa foliowe worki, w których znajdowały się zdjęcia nagich dzieci. Na wielu z nich widoczna była ręka z nietypowym znamieniem. Znalazca powiadomił o swoim odkryciu policję. Kiedy funkcjonariusze policji przyjechali na miejsce, zwrócili uwagę na mężczyznę krążącego wokół śmietnika. Postanowili go wylegitymować. Gdy mężczyzna podawał im dokument, zwrócili uwagę, że ma identyczne znamię jak to widoczne na zdjęciach. Po ustaleniu tożsamości szybko przeprowadzono rewizję w jego mieszkaniu. Tam odkryto tysiące kolejnych zdjęć.

Do dziś nie wiadomo, dlaczego Samson chodził wokół śmietnika akurat w momencie, kiedy zjawiła się tam policja. Są zwolennicy wersji, że sam zadbał o swoje zdemaskowanie. Twierdzą, że nie wytrzymał napięcia między publiczną rolą, jaką przyjął na siebie, a swoją drugą naturą, pełną moralnego brudu. Wersję tę potwierdzają nieoficjalne informacje, że dwa tygodnie po aresztowaniu Samson przyznał się do molestowania dzieci. Później jednak odwołał te wyjaśnienia i przez cały proces utrzymywał, że jest niewinny.

Targ o wyrok

W czasie pierwszego procesu rozpoczętego w 2005 r. jedną z najbardziej szokujących rzeczy, jakie odkryto na zdjęciach, było to, że małe pacjentki Samsona trzymały w rękach wibratory, dotykając nimi miejsc w pobliżu genitaliów. Samson tłumaczył, że dzieci znalazły wibratory przypadkowo i zaczęły się nimi bawić. A ponieważ są to dzieci autystyczne, robił zdjęcia, aby mieć dokumentację nietypowych zachowań pacjentów.

Po półtorarocznym procesie, w styczniu 2007 r., sąd skazał Samsona na osiem lat więzienia. W czasie odczytania wyroku psychoterapeucie nagle zaczęły trząść się ręce. Aby to ukryć, chwycił się za oparcie ławki. Kiedy sędzia czytała uzasadnienie wyroku, bladł coraz bardziej. Drżenie brody wskazywało, że jest bliski odruchowego płaczu.

Skazany został za molestowanie dwójki dzieci - chłopca i dziewczynki. Po niecałym roku sąd okręgowy uchylił wyrok i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. W tym czasie prokuratura wniosła nowe oskarżenie. Zarzuciła Samsonowi molestowanie kolejnych dzieci, tym razem dwóch dziewczynek. Sąd postanowił połączyć obydwa akty oskarżenia i przeprowadzić jeden proces. Rozpoczął się w marcu 2008 r. i podobnie jak poprzedni odbywał się za zamkniętymi drzwiami. Samson i tym razem nie przyznawał się do winy. Co ciekawe, wspólnie z obrońcą po kilku miesiącach trwania procesu zaproponował ugodę - dobrowolne nałożenie na siebie kary sześciu lat więzienia. Ale, jak wiemy, sąd nie zdążył wydać żadnej decyzji.

Pod koniec stycznia tego roku, po kolejnej rozprawie, Samsona trzeba było przewieźć karetką do szpitala. Jego stan nagle się pogorszył. Lekarze stwierdzili, że dalszy pobyt w areszcie zagrażałby jego życiu. Przez wiele dni leżał pod kroplówką z powodu niewydolności nerek. Kiedy poczuł się lepiej, pozwolono mu pójść do domu. Wyjechał do siostry, do Częstochowy. Tydzień temu, w sobotę rano, znalazła go martwego w łóżku.

Pozostawiony samemu sobie

W więzieniu na warszawskim Mokotowie codziennie, poza niedzielami i świętami, po śniadaniu rozpoczyna się ruch i gwar. Z kolejnych oddziałów i cel strażnicy wyprowadzają więźniów na spacerniak. Z celi, w której siedzi Samson, wychodzi dwóch jego współtowarzyszy, a on nie rusza się od stolika. "Panu przydałoby się też trochę świeżego powietrza" - zwraca się do niego strażnik. "Chciałbym, ale nie mogę. Nogi, jak pan wie" - odpowiada.

To nie były jedyne kłopoty Samsona w więzieniu, gdzie spędził cztery i pół roku. Bolesne było to, że nikt go nie odwiedził, nie dostawał żadnych listów. Został sam. Dla więźnia to tak, jakby tkwił na pustyni bez kropli wody. Nic dziwnego, że przeżywał chwile załamań. Korzystał wtedy - on, do niedawna wielki terapeuta - z pomocy psychologa więziennego. Oprócz rozterek wewnętrznych, jakimi się dzielił ze swoim więziennym powiernikiem, skarżył się też w banalnych sprawach, m.in. że nie może chodzić. Ten sam kłopot miał już podczas pierwszego procesu. Być może już wtedy trochę symulował, a w więzieniu było to dobrą wymówką, aby nie wychodzić na spacerniak.

Czy bał się reakcji innych więźniów, czy rzeczywiście czuł się tak źle, że nie był w stanie wychodzić? Jedno jest pewne - władze więzienne od pierwszych dni pobytu Samsona na Rakowieckiej zdawały sobie sprawę, że jego życie jako więźnia nie będzie łatwe. Znawcy więziennictwa i służba penitencjarna wiedzą, że za murami obowiązuje swoisty kodeks. Wedle niego pedofile uznawani są za więźniów najniższej kategorii. Żyją w nieustannym zagrożeniu, a prześladowcy nie znają granic okrucieństwa. Współwięźniowie to przecież głównie pospolici kryminaliści, ale są wśród nich i prawdziwi zabójcy. Dlatego Samson przebywał z niegroźnymi aresztantami amatorami, którzy byli oskarżeni o drobne przestępstwa. Siedział z oszustem podatkowym i alimenciarzem. Mimo komfortowych warunków, jakie starano się Samsonowi stworzyć, pobyt w więzieniu dopełnił jego upadku. Odsłonił drugą, prymitywną twarz Samsona.

Idol przyparty do muru

Skrywane dotąd przez Samsona oblicze ujawniło się w filmach Edyty Krześniak, dziennikarki, która jako ostatnia przeprowadziła z nim obszerny wywiad na kilka miesięcy przed jego śmiercią, w październiku 2008 r. Chwilami można było odnieść wrażenie, że reporterka rozmawia z psychopatą. DZIENNIKOWI opowiadała, że po jakimś czasie wiedziała już dobrze, kiedy jej rozmówca kłamie. Robił to odwrotnie niż zwykli ludzie - kiedy łgał, patrzył jej prosto w oczy. W rozmowach tych przechodził lekko od litowania się nad sobą przez atak na media i sąd, groźby, czasami cynizm podszyty ironią, do wulgarnej, chamskiej kpiny ze swoich ofiar.

Pytany przez dziennikarkę, dlaczego robił zdjęcia pornograficzne, twierdził, że chciał napisać książkę o pedofilii, bo ciekawiła go kwestia "dlaczego jeden człowiek angażuje się uczuciowo w związek z dzieckiem, zakochuje się, a drugi nie". I przystąpił do ataku na polski kodeks karny. "U nas karze się za samo oglądanie takich zdjęć. No to, kurde, jak można opracować socjologiczny temat?" - pytał.

O mediach mówił, że są "o wiele bardziej łajdackie, niż mu się wydawało". Zagadnięty o sprawę wibratora w rękach dzieci, odpowiadał: "Normalna rzecz. Można na to spojrzeć w sposób czysty, ale można w sposób brudny i powiedzieć - no tak, zboczeniec daje dzieciom wibrator". "One je znajdywały w szufladzie" - wyjaśniał Samson. I mówił dalej: "A dlaczego miałoby ich nie być w moim mieszkaniu? Jestem dorosłym człowiekiem, mogę sobie nawet, za przeproszeniem, i <brandzlownicę> postawić. I co to kogo obchodzi".

W pewnym momencie wyznał, że z obawą myśli o wyjściu na wolność. "Bo jak wyjdę z więzienia - zwierzał się dziennikarce - to przyjdzie mi się zastanowić dalej nad swoim życiem. Wcale nie jestem pewien wyniku tego zastanawiania się" - dodał, jakby sugerując możliwość popełnienia samobójstwa. W innym miejscu skarżył się na prokuraturę: "Z tych zarzutów wyziera gęba potwornego jakiegoś zakapiora, który cichcem gwałci dzieci. Ma wszystko w d... i po prostu jest wyłącznie tym".

I kończył: "Teraz to już mi wisi. Mogą napisać nawet, że mam rogi i ogon i że zerżnąłem wszystkie dzieci w Polsce".

Mroczna postać. Czy także zbrodnicza?

Tuż po aresztowaniu Andrzeja Samsona grupa psychologów, dziennikarzy i prawników na zwołanej pod auspicjami Obserwatorium Wolności Mediów konferencji prasowej ogłosiła list otwarty. Wyrazili w nim oburzenie faktem, że media, informując o zatrzymaniu Samsona, podały wprawdzie tylko pierwszą literę jego nazwiska, ale dołączyły też inne szczegóły - "znany psycholog, psychoterapeuta, specjalista od terapii dzieci Andrzej S." - które jednoznacznie identyfikowały jego osobę. Tym samym, mówili zebrani na konferencji, media nie tylko piętnują zainteresowane osoby, ale uznają je za winne, choć jeszcze nie stanęły one przed sądem. Wiele innych osób uznało ten apel za dowód fałszywej solidarności branżowej. Ten zarzut osłabia fakt, że wśród sygnatariuszy byli też ludzie spoza środowiska psychologów, m.in. znany językoznawca prof. Jerzy Bralczyk.

Dziś autorzy apelu zaprzeczają, że bronili Samsona jako pedofila. Ci, z którymi rozmawiałem, dzielą się ze mną spostrzeżeniami na jego temat. "Nie znałem Samsona i nigdy go nie spotkałem" - mówi dziś DZIENNIKOWI prof. Bralczyk. "Podpisałem się pod apelem, bo jestem przeciwny praktyce stosowanej przez media. Pozornie utajnia się nazwisko, ale przez inne informacje ujawnia się jednoznacznie, kim jest podejrzany. Poza tą kwestią jest osoba samego Samsona" - mówi dalej profesor. "Postać niewątpliwie negatywna, a właściwie tragiczna i mroczna" - dodaje. Wspomina też program telewizyjny sprzed kilku miesięcy, w którym Samson, przebywający wtedy w więzieniu, rozmawiał z dziennikarką TVN. "Byłem wstrząśnięty" - mówi Bralczyk. "Samson zachowywał się tam na granicy normy psychicznej, a właściwie ją przekroczył" - skwitował swoje wrażenie.

Również Jacek Santorski, psycholog biznesu, podkreśla dziś, że wystąpił w obronie człowieka, który nie został jeszcze ani oskarżony, ani skazany. Przeciw, jak mówi, "przedwczesnej, dewastującej wizerunek Samsona kampanii części mediów, głównie tabloidów". - Mój błąd polegał na tym - mówi Santorski - że przeceniłem media. Zaufałem im, że zrozumieją nasze intencje. Tymczasem media były przekonane, że bronię pedofila, co jest oczywistym nonsensem. Samson dla mnie ani brat, ani swat, ale pewne zasady w życiu publicznym powinny być przestrzegane. I tylko to było celem naszego wystąpienia - wyjaśnia Santorski. - Od momentu aresztowania był już człowiekiem skończonym. Nawet gdyby nie robił tego, co mu zarzucano. Już samo dostarczenie pretekstu do takich podejrzeń dyskwalifikuje go całkowicie. A przecież przyznał się do tego, że robił z dziećmi różne eksperymenty. Jest jednak dla każdego oczywiste, że bez zaplecza medycznego, bez konsultacji z innymi lekarzami oraz rodzicami są one niedopuszczalne - kontynuuje Santorski.

- Nie wiemy tego, czy w czasie tych eksperymentów Samson się podniecał. Gdyby tak było, byłaby to pedofilia, więc zbrodnia. Jeśli jednak były to nieodpowiedzialne eksperymenty terapeutyczne, też jest to głęboko niewłaściwe działanie, jednak wykroczenie innej kategorii. Ponieważ utajniono proces - kierując się uzasadnionym dobrem ofiar - nie znamy prawdy - mówi dalej Santorski.

Znany psycholog społeczny Janusz Czapiński tłumaczy, że nie miał żadnej wiedzy o działaniach Samsona, ale był wzburzony, w jaki sposób media potraktowały psychoterapeutę. Dlatego dołączył się do apelu. Dodaje, że więzienie przedłużyło Samsonowi życie o kilka lat. Przed aresztowaniem alkoholizm spowodował, że fizycznie był w rozsypce, a marskość wątroby groziła śmiercią w każdej chwili. Więzienie ten proces odwlekło w czasie.

Jeden z sygnatariuszy apelu nie chciał komentować sprawy, mówiąc: "Ciszej nad tą trumną". Nad trumną tak, ale nad sprawą - nie.

Współpraca Jerzy Ignatowicz