Bez ekscytacji oglądam proces potwora stulecia, jakim jest 73-letni dziś Josef Fritzl. Nie wyobrażam sobie, aby mógł być skazany na inny wyrok niż dożywocie. Wskazuje też na to m.in. czas, jaki wyznaczył sobie sąd na przeprowadzenie przewodu. Cały proces ma trwać 5 dni. To dobrze, bo o czym tu mówić? Czego dowodzić?

Reklama

Proces ten wywołuje u mnie dojmujący ból, który rozpoczynając się na powrót we mnie wywołał. Bo tak naprawdę, to od początku sprawy myślę o dzieciach zrodzonych z tego zbrodniczego związku, do którego zwyrodniały ojciec zmusił swoją młodszą od niego o 30 lat córkę. Czy będą sobie w stanie poradzić z tym ciężarem, żyjąc ze świadomością, kim jest ich rzeczywisty ojciec i owocem jakiego związku sami są? Czy będą w stanie założyć kiedykolwiek własne rodziny i ustrzec je przed patologią? Skąd mają czerpać wzorce normalnego życia rodzinnego? W którym pokoleniu zniknie piekący ból swojego pochodzenia? Tym się przejmuję i to przemawia o wiele silniej do mojej wyobraźni niż zastanawianie się nad tym, co czeka psychopatycznego starca stojącego nad grobem. Zresztą czy człowiek, który dopuścił się takich zbrodni, jest w stanie przejmować się czym innym poza zwierzęcymi odczuciami - głodu, łaknienia, niewyspania, zimna?

Kiedy ktoś pyta mnie dziś, jak by ten proces przebiegał w Polsce, w pierwszej kolejności przychodzi mi do głowy zasadnicza, niezwykle ważna różnica. U nas na stole sędziowskim leżałyby dziesiątki opasłych tomów z aktami, z załączonymi doń ekspertyzami i opiniami biegłych. A sam proces toczyłby się latami. Choć podobnie jak w Austrii wyrok byłby z góry przesądzony.