W stolicy Mołdawii Kiszyniowie młodzież zdemolowała siedzibę parlamentu. Dziesięć tysięcy demonstrantów protestowało przeciwko zwycięstwu wyborczemu komunistów. To przedsmak tego, co może wydarzyć się na Ukrainie. Oba kraje bowiem są w równie fatalnej sytuacji gospodarczej. W obu narody nie mają już najmniejszego szacunku dla władzy.

Reklama

Rebelia przeciwko komunistom powinna cieszyć serce. W wypadku Mołdawii jednak to nie szlachetny zryw uciemiężonych, ale bunt przeciwko wynikowi legalnych wyborów (odbyły się w niedzielę). Opozycja podnosiła, że zostały sfałszowane, ale OBWE uznała je za uczciwe. Komuniści dostali ponad połowę głosów i mogą samodzielnie rządzić krajem. Dziwni to jednak bolszewicy. Dawno temu zaakceptowali wybór europejski. Widzą swój kraj w UE i NATO. W przyszłości, rzecz jasna. Odległej. Ani im w głowie kwestionowanie demokracji. Robi to właśnie opozycja.

Młodzież ma dość stanu zapaści, w jaki popadła Mołdawia, najbiedniejszy kraj Europy. Jeśli były jakieś nadzieje na poprawę sytuacji, właśnie rozwiał je kryzys. Władza jest słaba, społeczeństwo jej nie ufa. Rozruchy mogą być początkiem buntu na dużą skalę. Mołdawianie nie mają nic do stracenia.

Gorzej, że ich śladem mogą pójść wkrótce Ukraińcy. Ich kraj to prawdziwy chory człowiek Europy. PKB może spaść tam nawet o jedną czwartą. Zaczynają się przerwy w wypłatach pensji i emerytur. Żaden z wrogich obozów politycznych - ani prezydenta Juszczenki, ani premier Tymoszenko, ani szefa opozycji Janukowycza - nie ma pomysłu, jak powstrzymać upadek kraju. Jest jednak znacząca różnica. Mołdawia to mały kraik na rubieży, Ukraina zaś - ogromne terytorialnie i ludne państwo na styku Zachodu i Rosji.

Chaos nad Dniestrem odbije się też na nas. Tymczasem Polska nie ma żadnych planów pomocy Ukrainie w razie jej destabilizacji. Czas o nich pomyśleć. W Mołdawii zabrzmiał dzwonek ostrzegawczy.