Kolejne polskie konflikty polityczne są przewidywalne niczym publicystyka Mirosława Czecha. Ich drugą, nieco zabawniejszą cechą, jest towarzysząca im zamiana ról osładzana hipokryzją.

Reklama

Można więc z pewnością godną przedwojennej kolei przewidzieć, że jeśli jakiś szczeniak napisze na murze „Gupi Wałensa”, to autorytety w kolejnym liście Fiuta będą labiedzić nad groźnym dla demokracji upadkiem obyczajów, reżimowe telewizji wyśledzą, że sąsiadem szczeniaka z naprzeciwka był Kaczkowski albo i Kaczorowski (zawsze to jakaś kaczka), a w ogóle stoi za tym IPN, więc kolejny publicysta z „Wyborczej” musi oddać order. Gdyby to samo spotkało prezydenta obecnego, byłoby tylko przezabawnym żartem, ale mogę się założyć, że za jakieś dwa lata, po zmianie lokatora Pałacu Prezydenckiego, tolerancja dla obrażania głowy państwa radykalnie się zmniejszy. Swoją drogą, jeśliby ten sam szczeniak, zamiast paskudzić mury, nasikał do kropielnicy, oskarżono by go tylko o plagiat.

Towarzysząca Wałęsie zamiana wrogów w wyznawców i wielbicieli w nieprzyjaciół jest powszechnie znana, ale upiornie powtarzalna. To samo spotkało Stefana Niesiołowskiego i, całkiem ostatnio, Mariana Krzaklewskiego. Ten sam polityk, który porównywał go niegdyś do Batorego (bardzo teraz nie lubi przypominania mu tego) dziś nie chciał wziąć go na swe listy. Ci zaś, którzy najgłośniej się z Maryjana nabijali, wychwalają jego liczne zalety, ogładę i znajomość języków.

Przypadek „gupiego Wałensy” przerabiamy teraz w zmienionych dekoracjach a propos sprawy nowego szefa NATO. Jak wiadomo, polska polityka zagraniczna była podzielona na dwa obozy – tych, którzy wymachiwali szabelką i obrażali się o kartofle, ale twardo (przynajmniej we własnym mniemaniu) bili się o polski interes, czyli PiS, oraz całą resztę, która prowadziła politykę na kolanach, całując możnych w pierścień i sikając w nogawki z radości, że pozwolono im wejść choćby do przedpokoju, ale za to była na świecie dobrze widziana.

Teraz premier Tusk (obóz kolan) wysyła prezydenta Kaczyńskiego (szabelka) na szczyt, zapowiadając, że na niego „spadnie obowiązek zamknięcia tej sprawy pozytywnie dla Polski”, samemu nie tylko nigdzie nie jadąc, ale przezornie kładąc się wcześniej spać. I cóż? Ci, którzy wcześniej wykpiwali polskie straszenie wetem i znosili nasz sprzeciw wobec negocjacji Rosji z OECD, teraz nie posiadają się z oburzenia, że Kaczyński nikomu niczym nie groził i na wszystko się zgodził. Z drugiej strony ów dumny prezydent i jego obóz zawsze podkreślający, że o nasze bić się trzeba do ostatniej kropli krwi tym razem wszystko przyklepał natychmiast i nie wytrzymał nawet do drugiego toastu.

Szczeniackie? Fakt, ale i taka puenta jest przewidywalna.