Nie sądzę, żeby prezydent ogłaszając trzydniową żałobę narodową kierował się grą pod publiczkę, czy próbował cyniczne wykorzystać dramat. Nie mam też podstaw, żeby podejrzewać, aby w grę wchodziła licytacja sprowadzająca się do wyścigu, kto bardziej współczuje ofiarom. Mogę zrozumieć, że swoją decyzję Lech Kaczyński podejmował pod wpływem olbrzymich emocji, tuż po obejrzeniu miejsca tragedii. Każdy, kto tam był i widział tlące się jeszcze zgliszcza, nie pozostał obojętny. Sam mam przed oczami wizję przekazywaną przez świadków: twarze dzieci przyklejone do szyb, zamknięte okna i znikąd pomocy. Ta bezradność musiała być straszna. Rozumiem więc intencje prezydenta. Ale jest też druga strona medalu.
Prezydent musi zdawać sobie sprawę z tego, jakie będą skutki podejmowanych przez niego decyzji. I czy czasem nie jest tak, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane? Najgorsze, co może się zdarzyć, to dewaluacja samej instytucji żałoby narodowej. I swego rodzaju rozdwojenie jaźni, w którym żyjemy od kilkudziesięciu godzin. Z jednej strony ogłaszana z góry decyzja o żałobie. Z drugiej - nasze serca i dusze. Nie każdy ma w sobie tyle empatii, aby na te trzy dni się zatrzymać i zmienić swoje życie. W efekcie narasta w nas obojętność. I im częściej takie żałoby narodowe są ogłaszane, tym nasza obojętność rośnie.
Każda śmierć jest straszna i trudno decydować, która ma większe znaczenie dla społeczeństwa. Politycy powinni być jednak bardziej wstrzemięźliwi. Byłoby fatalnie, gdyby Polacy na widok flagi opuszczonej na maszcie, wzruszali obojętnie ramionami i odwracali głowy. Tak jeszcze nie jest. Ludzie reagują na tę tragedię w piękny sposób. Zespół IRA odwołał koncert, bo uznał, że w takim momencie byłoby to niestosowne. Ale nie ośmieliłbym się krytykować artystów, którzy mimo wszystko zagrali.
Nie wiem, czy pogorzelcy potrzebują trzydniowej żałoby narodowej. Wiem na pewno, że potrzebują współczucia i wsparcia. Bardziej indywidualnego niż instytucjonalnego. Tego, by ktoś o nich pomyślał, pomodlił się. Niestety, żadnej z tych rzeczy nie można zadekretować.
Człowiekiem, który ma największe moralne prawo, by mówić o tej sprawie jest Krzysztof Ziemiec. On sam przeżył podobną tragedię. Miał szczęście, że się uratował, ale ogień odebrał mu zdrowie. I on mówi, że z tymi ludźmi trzeba być nie tylko przez najbliższe dni, ale też za miesiąc, pół roku czy rok. Krzysztofem w fantastyczny sposób zajęli się w szpitalu lekarze. Ale, gdy z niego wyszedł, nie wiedział, co dalej. To samo czeka ludzi z Kamienia Pomorskiego. Za jakiś czas osaczy ich bezradność, zwątpienie, będą zdezorientowani, i właśnie wtedy będą potrzebować pomocy jeszcze bardziej.
Taka tragedia to także dla nas dziennikarzy okazja do rachunku sumienia. Żyjemy z dnia na dzień, z newsa na news, dramat goni dramat, a my bardzo krótko interesujemy się losami bohaterów naszych reportaży. Sam nie jestem tutaj bez winy. Nie powinniśmy o tych ludziach zapominać. I za jakiś czas trzeba sprawdzić, czy nie zostali pozostawieni sami sobie.