Ewie Kopacz nie wystarczyło ani pięćdziesiąt dni, ani pięćset, i już wiadomo, że nie wystarczy nawet tysiąc. Co więcej, gdy opadł kurz po prezydenckim wecie do sztandarowych pomysłów PO, coraz bardziej prawdopodobna wydaje się najbardziej spiskowa teoria: może ten rząd żadnej realnej zmiany w służbie zdrowia w ogóle wprowadzać nie zamierzał?

Reklama

Bo nic się nie zmieniło. Dziś, by zapisać dziecko do specjalisty w stołecznym szpitalu, matki z małymi dziećmi od piątej rano koczują przed drzwiami rejestracji w kolejce liczącej nawet kilkaset osób. Jest o co walczyć - kolejne zapisy dopiero za trzy miesiące.

W Centrum Zdrowia Dziecka firmy farmaceutyczne, które dotąd zasypywały lekarzy próbkami nowych leków, dziś przynoszą papier do drukarek i tonery. – Już od dawna umawiamy się między oddziałami, by jedną ampułkę drogiego leku dzielić na dwoje dzieci. Nikt więc nawet nie myśli, by tracić pieniądze na sprawy administracyjne. I kiedy pod koniec dnia trzeba wypisać zlecenie dla dziecka do laboratorium czy na kroplówkę, trwa wyścig, kto pierwszy zdąży do drukarki. Dla tego, kto się zagapi, nie starczy papieru - opowiada jeden z lekarzy.

Rodzinę pacjentki, która leży w szpitalu Akademii Medycznej w Gdańsku, poproszono o przyniesienie własnej ampułki z płynem do lewatywy (koszt kilku złotych). Rodzina donosi też leki osłonowe, kiedy podawane są antybiotyki.

Reklama

Pierwszy komunikat rządu PO - PSL był wyjątkowo klarowny: najpierw gruntowna reforma służby zdrowia, potem dodatkowe pieniądze. Dziś już wiadomo, że nie będzie ani reformy, ani dodatkowych pieniędzy. Wiadomo nawet, że będzie jeszcze gorzej. Kryzys finansowy i malejące wpływy ze składek zdrowotnych oznaczają mniejszy budżet Narodowego Funduszu Zdrowia. Jeszcze mniejszy niż dziś.

Rząd zagrał va banque

To od początku wyglądało na mocno rewolucyjny zamysł - dalszemu upadkowi polskiej służby zdrowia miała zapobiec komercjalizacja placówek służby zdrowia. Tylko ona, przekonywał rząd PO - PSL, zmusi dyrektorów szpitali do bardziej odpowiedzialnego zarządzania publicznymi pieniędzmi. Według tej tezy pieniędzy na zdrowie wcale nie jest za mało, są one tylko marnotrawione i źle wydawane, bo dziś dyrektorzy nie ponoszą żadnych konsekwencji złego gospodarowania.

Reklama

Przekształcenie placówek w spółki prawa handlowego miało to zmienić - szef szpitala musiałby działać dokładnie jak szef spółki, który odpowiada prawnie za decyzje podjęte na niekorzyść własnej firmy. Poza tym szpitale jako komercyjne placówki mogłyby sprzedawać swe usługi i zarabiać na siebie, zwłaszcza na nierentowne oddziały, jak pediatria czy interna.

Kłopot w tym, że od samego początku ten rewolucyjny projekt nie cieszył się szczególną aprobatą, plan przygotowywano bez żadnych właściwie debat i konsultacji społecznych, a kolejne jego odsłony przysparzały coraz większej liczby krytyków. I co ciekawe, im więcej krytyków atakowało kontrowersyjny projekt, tym bardziej rząd i posłowie rządowej koalicji go radykalizowali.

I tak o ile pierwotna wersja planowanych reform miała jakieś szanse na polityczne poparcie, o tyle ostateczna - zerowe. Zupełnie w poprzek jakiejkolwiek politycznej arytmetyce, jakby autorom nie zależało już nie tylko na szerokim poparciu społecznym, ale na jakimkolwiek poparciu politycznym, niezbędnym do przeforsowania planu w parlamencie.

Finalna wersja planowanej reformy miała wprowadzić system w Europie zupełnie egzotyczny - skomercjalizowane miały zostać obowiązkowo wszystkie placówki: ambulatoria, przychodnie i szpitale, bez żadnej gwarancji, że w przyszłości nie zostaną sprzedane przez samorządy w celach komercyjnych zupełnie niezwiązanych ze służbą zdrowia. "To był neoliberalizm do sześcianu. Trudno podejrzewać premiera o bezmyślność, jak więc można było liczyć na to, że taki projekt przejdzie?" - wciąż dziwi się były minister zdrowia za rządów lewicy Marek Balicki.

I nie sposób nie podzielać tego zdziwienia. Jak można było wierzyć, że Lech Kaczyński podpisze ustawę tak radykalną albo że lewica pomoże odrzucić tak oczywiste weto? Jaki wyborca zagłosowałby na SLD, które opowiada się za otwarciem drogi do prywatyzacji służbę zdrowia?

Politycy PO rozkładają ręce. "Byliśmy pewni, że prezydent zmieni zdanie, bo ustawa oznaczała też oddłużenie szpitali" - tłumaczy jeden z nich, ale te wyjaśnienia trudno uznać za przekonywające. Stąd coraz powszechniejsze w środowisku przekonanie, że cała zabawa w reformę od początku spisana była na straty, a rząd po prostu zagrał va banque - niebywale skrajną ustawę wysłał poprzez parlament na biurko prezydenta, by to on - poprzez swe weto - mógł być oskarżany o zapaść w służbie zdrowia.

"Mocne zagranie" - ocenia Krzysztof Bukiel, szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, przekonany, że rząd PO nie chciał wprowadzać żadnej gruntownej reformy w służbie zdrowia. Bo gdyby chciał, zastanawia się Bukiel, czy forsowałby tak nieprzemyślane rozwiązania? Jak mógł przypuszczać, że szpitalom przekształconym w spółki prawa handlowego będzie można potem odgórnie narzucić dramatycznie niskie stawki za usługi medyczne? Kto miałby dopłacać różnicę między tą stawką a realnym kosztem zabiegu? Spółka prawa handlowego, której głównym celem jest wypracowanie zysku?

B jak bankrut

Jak opowiada Marek Balicki, w środowisku od dawna krążyły słowa Ewy Kopacz, która na wszelkie narzekania reagowała tak: "Nie martwcie się, że te projekty są niedopracowane, przecież Leszek je i tak zawetuje. Więcej wiary w Leszka!".

Jeśli te słowa i ta taktyka są prawdziwe, pojawia się pytanie, na kogo pani minister będzie chciała zrzucić winę za klęskę awaryjnego rozwiązania, które zapowiedziała po prezydenckim wecie, czyli słynnego planu B.

Tu cel jest podobny, ale wykonanie wydaje się jeszcze bardziej karkołomne - zakłada, że samorządy będą komercjalizować placówki służby zdrowia same, bez żadnej ustawy.

Zachętą dla samorządów jest obietnica oddłużenia takich placówek, choć tylko w zakresie zobowiązań publiczno-prawnych (ZUS, podatki). Pozostałe długi (np. wobec firm farmaceutycznych) wziąć będzie musiał na siebie samorząd.

To marna przynęta przy tak niepewnym projekcie, trudno się więc dziwić, że programem zainteresowało się zaledwie kilkadziesiąt z 650 publicznych szpitali. "Tylko bankruci się tam zapisują" - ocenia szef sejmowej komisji zdrowia Bolesław Piecha. Bukiel idzie jeszcze dalej: "To pułapka. Całą odpowiedzialność za te szpitale będą musiały wziąć na siebie samorządy. I przy tak niskich kontraktach, jakie oferuje NFZ, to samorząd będzie musiał dopłacać do placówki, by wypełnić tę lukę".

To zupełnie realny scenariusz. Historia szpitala w Kwidzynie dowodzi, że samorząd może nie być w stanie udźwignąć nawet kosztów placówki, która przynosi zyski. To drugi skomercjalizowany szpital w Polsce, kodeks prawa handlowego stosuje już od ośmiu lat. Od trzech lat spółka generuje zyski, które inwestuje w remonty i sprzęt, ale potrzeby remontowe są tak wielkie, że wystawiła właśnie połowę udziałów na sprzedaż. "Z punktu widzenia samorządu szpital jest projektem zbyt kosztochłonnym i nieprzewidywalnym. Nikt przecież nie wie, jak finansowana będzie służba zdrowia za pięć czy dziesięć lat" - mówi były dyrektor tej placówki Mirosław Górski.

Nie ma też jasności, czy komercjalizacja szpitali bez ustawowej podstawy jest prawnie możliwa - sąd administracyjny jednej z instancji, rozpatrując przypadek komercjalizacji szpitala w Kluczborku, zakwestionował już raz takie rozwiązanie. Powołał się przy tym na konstytucyjne prawo mieszkańców powiatu do świadczeń publicznej służby zdrowia.

Amatorski teatr poselski

Miniony poniedziałek, posiedzenie sejmowej komisji zdrowia. Atmosfera raczej wiosenna, posłowie (niemal wyłącznie z rządowej koalicji; PiS reprezentuje tylko szef komisji Bolesław Piecha, spóźniony Tadeusz Cymański wpada na kwadrans i znika) zatopieni w najświeższych numerach kolorowych tygodników machinalnie podnoszą ręce za kolejnymi punktami drobnej rządowej noweli.

Nowela nie liczy nawet dwudziestu punktów i jest całkiem świeża - rząd przesłał ją do Sejmu zaledwie przed dwoma miesiącami. Ale okazuje się, że już wymaga prawie dziesięciu poprawek. Poseł PO Andrzej Orzechowski czyta z kartki kolejne poprawki i zgłasza je jako własne. Co jakiś czas podchodzi do niego prawniczka resortu zdrowia i ręcznie dopisuje mu do kartki dodatkowe zdania. Orzechowski odczytuje je bez mrugnięcia okiem i nadal zgłasza jako własne. Nikogo to nie dziwi, posłowie nawet nie przerywają czytania świeżej prasy.

"Po co to wszystko? Dlaczego przedstawiciele resortu nie poprawiają swego projektu sami?" - pytamy posła zaskoczeni tym nietypowym sposobem procedowania. Ten, nieco speszony, wzrusza ramionami i duka: "No, chyba o to chodzi, by sprawniej szło".

A może raczej o zatarcie wrażenia, że ministerstwo już musi poprawiać dokument, który niedawno stworzyło?

Tak zresztą wyglądała praca nad całym pakietem zdrowotnych ustaw - ponieważ przygotowania w resorcie zdrowia ślimaczyły się niesamowicie, premier zdecydował, że oficjalnie posłowie zgłoszą je jako własne (co pozwoliło przy okazji ominąć konsultacje społeczne). W rzeczywistości kolejne wersje reformy dalej miesiącami przygotowywano w strukturach rządu, a karni posłowie wzywani byli do resortu tylko po świeże pliki dokumentów. Potem na posiedzeniach komisji odczytywali z kartki odpowiednie ustępy, zgłaszając je jako własne poprawki, choć czasem nie byli w stanie uzasadnić ich treści.

Zawieruszone projekty

Komu potrzebny taki teatr? Czy odgrywany jest nie po to, by zgubić odpowiedzialność za radykalne pomysły, a dodatkowo przykryć wrażenie bałaganu i chaosu w resorcie zdrowia, o którym tyle mówią krytycy obecnej minister? I czy w tej krytyce nie ma wiele racji?

Wciąż nie ma rozporządzenia o lekach w obrocie pozaaptecznym, które powinno być nowelizowane co roku - od ostatniej noweli minęło już 18 miesięcy.

Od czasu rządów Ewy Kopacz zaledwie trzy razy nowelizowano listę leków refundowanych, choć według ustawy powinno to następować co kwartał. Nad ostatnią, marcową zastanawiano się najdłużej - projekt zaprezentowano w grudniu, ale przez trzy miesiące ministerstwo nie było w stanie skierować do druku ostatecznej wersji.

W maju ubiegłego roku pani minister prezentowała nowy wzór recept z sześciostopniowym poziomem zabezpieczeń, m.in. z kodem kreskowym, który miał zapobiec nadużyciom. Do dziś nie ma rozporządzenia, które takie recepty mogłoby wprowadzić.

W sierpniu do konsultacji społecznych skierowano projekt ustawy o wyrobach medycznych. Do dziś nie trafił do Sejmu. Podobne losy podzielił projekt ustawy o urzędzie rejestracji produktów leczniczych. Gdzieś zawieruszyła się nowela Prawa farmaceutycznego, zniknął projekt ustawy o nadzorze nad systemem ubezpieczenia, który miał podzielić NFZ na sześć, siedem oddziałów.

"Gdy dzwonimy do resortu z pytaniem o datę wydania rozporządzenia, słyszymy tylko: cały czas prace trwają. Te opóźnienia miałyby sens, gdyby resort zajęty był jakimś poważnym, mocno absorbującym projektem, ale przecież niczego takiego nie ma" - opowiada jeden z lobbystów pracujący dla farmaceutycznych koncernów.

Bałagan i łzy

Bałagan i ogromne opóźnienia spędzające sen z powiek lobbystom może nie powinny nas szczególnie martwić, ale nie tylko ich przyprawiają o ból głowy zaniedbania pani minister.

Kilka tygodni temu do Donalda Tuska dotarła informacja o sygnałach z Komisji Europejskiej zaniepokojonej opóźnieniami w realizacji całkiem sporego projektu - informatyzacji systemu gromadzenia danych medycznych. Pierwszy etap dwóch fragmentów tego wielkiego przedsięwzięcia (szacowany koszt - 800 mln zł, część pokrywają unijne fundusze), w tym elektronicznej platformy gromadzenia, analizy i udostępniania zasobów cyfrowych o zdarzeniach medycznych, miał się zakończyć w październiku minionego roku. Termin przeniesiono na styczeń, problem w tym, że jeszcze w marcu nie sporządzono niezbędnej specyfikacji i nie ogłoszono koniecznego przetargu.

Premier wezwał panią minister na dywanik. Kopacz, jak zwykle w takich sytuacjach bardzo zdenerwowana, ze łzami w oczach odbierała słowa krytyki. "Znowu na mnie donoszą" - miała się skarżyć szefowi rządu na przeciwników w swej partii. Tusk zaproponował dodatkową pomoc przy tym projekcie, ale Kopacz odmówiła. Jak zwykle.

To już tradycja. Choć w minionych miesiącach dochodziło do wielu wpadek, Kopacz nieraz zapowiadała projekty, których nikt nie widział (przed rokiem premier musiał pilnie odwołać posiedzenie rządu, bo ministrowie nie mieli o czym dyskutować), nieraz zalewała się łzami i trzaskała drzwiami, Tusk zawsze stawał w jej obronie i tuszował każdą wpadkę. "Jej pracę oceniam wyjątkowo wysoko" - zwykł mawiać niezależnie od wydarzeń.

Ale prawda jest taka, że trudno tę pracę dostrzec. Już wiadomo, że nie powstanie żaden prawdziwy koszyk świadczeń gwarantowanych, który pozwoliłby działać prywatnym ubezpieczycielom (resort wybrał najbardziej bezpieczną drogę - uznał, że opublikuje koszyk, który będzie zawierał wszystkie świadczenia, dzięki czemu uniknie trudnej debaty o tym, za co powinien zapłacić pacjent z własnej kieszeni). Nikt nie myśli o ogólnopolskiej inwentaryzacji potrzeb medycznych - wciąż brak aktualnych danych dotyczących zapadalności na rozmaite schorzenia, co pozwoliłoby projektować właściwą politykę zdrowotną i w konsekwencji prawidłowo wyznaczać ilość łóżek w odpowiednich oddziałach.

W dorobku Kopacz znaleźć można program profilaktyki dla dzieci cierpiących na hemofilię czy zaopatrzenie wszystkich nieletnich cukrzyków w pompy insulinowe. To jednak zasługi w bardzo wąskich dziedzinach, nie dziwi więc brak pozytywnych komentarzy do jej zasadniczych dokonań.

Być może dlatego Ewa Kopacz głodna jest jakichkolwiek pochwał? Przed tygodniem pojawiła się na konferencji w towarzystwie krajowych konsultantów z dziedziny onkologii, na której chwaliła się rosnącymi nakładami na walkę z rakiem (rzeczywiście nakłady te wzrosły, i to sporo - w ciągu dwóch lat w sumie o 42 procent). - Chciałam w państwa obecności wysłuchać ich opinii, bo obok pacjentów, to główni recenzenci moich działań - zaczęła skromnie.

A profesorskie sławy prześcigały się w zachwytach: "To zasługa pani minister", "To możliwe dzięki osobistemu zaangażowaniu pani minister", "Osobiście chciałbym pani minister podziękować", co Ewa Kopacz przyjmowała z nieskrywanym zadowoleniem.

Warto przy tym pamiętać, że to minister zdrowia podpisuje nominacje na krajowych konsultantów.

Dług wdzięczności

Brak wizji naprawy służby zdrowia, żadnej strategii na najbliższe lata, osiągnięcia mizerne - co więc trzyma Ewę Kopacz w tym rządzie? Szeregowi posłowie PO są przekonani, że to zasługa szczególnych relacji między premierem a panią minister. "Tam jest jak w starym dobrym małżeństwie i lepiej trzymać się od tego z daleka" - śmieje się jeden z liderów.

Te szczególne relacje powstały przed kilkoma laty, gdy siostra premiera uległa poważnemu wypadkowi, a Kopacz - z wykształcenia lekarka i posłanka sejmowej komisji zdrowia - stawała na głowie, by poprawić jej stan zdrowia. To ona wyszukała najlepszych specjalistów za granicą i ona jechała z chorą na zabiegi, by czuwać nad nią i na bieżąco relacjonować sytuację Tuskowi, bardzo związanemu z siostrą.

Czy ten wielki dług wdzięczności, który wtedy zaciągnął premier, powstrzymuje go dziś od radykalnych kroków, z dymisją pani minister włącznie? Niewykluczone. Ale nie tylko ona jest winna całkowitej stagnacji w reformowaniu służby zdrowia, bo to od premiera zależą strategiczne decyzje i on sam musi zgłaszać wolę zasadniczych zmian. Tymczasem takowych nie widać. Jak więc dziwić się fikcyjnym pracom na fikcyjnym koszykiem świadczeń zdrowotnych, skoro nieodłącznym elementem realnych zmian jest ogłoszenie wyborcom, że za niektóre zabiegi płacić będą z własnej kieszeni? I co zrobić, skoro premier stanowczo zapowiedział już przed rokiem, że pacjent do niczego dopłacać nie będzie? Za trudne reformy władza płaci zwykle wysoką cenę, przykry komunikat do wyborców z pewnością odbiłby się na notowaniach, jeśli więc premierowi zależy na nich przede wszystkim, to czy można oczekiwać radykalnych zmian?

"To nic innego, jak powolne dryfowanie" - zgodnie oceniają Marek Balicki i Ludwik Dorn i dopowiadają: "Ku wyborom prezydenckim".

Czy nie dlatego premier już dawno machnął ręką na to, co dzieje się w służbie zdrowia? Przez pierwsze miesiące jego kontakty z minister zdrowia były szczególnie częste. Kopacz często gościła w Kancelarii Premiera, on sam dzwonił do niej regularnie. Zwłaszcza, gdy zgłaszała w mediach niepopularny pogląd, który mógł wywołać kontrowersję.

Kiedy wybucha pożar

"Chaotyczna, nerwowa, nieprzewidywalna" - oceniają ją współpracownicy. Jak mówi jeden z nich, zdarza się, że siedzą do późna bez powodu, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie pożar, a pani minister wpadnie z awanturą. Brak dobrej ręki do współpracowników spowodował, że z resortu odeszło już trzech wiceministrów i szef gabinetu politycznego. Nie wszyscy dobrze znoszą narady zwoływane w natychmiastowym trybie, bo gdy pojawia się kryzys pani minister rozkłada bezradnie ręce i domaga się natychmiastowych rozwiązań. I biadoląc, że przyjęła tekę ministra, jeszcze bardziej podkręca atmosferę: "Chyba zaraz umrę".

To dość zaskakująca postawa, bo była naturalną kandydatką do fotela ministra. Zdecydowana, pewna siebie i bardzo przekonywająca, ostro krytykująca ówczesnego ministra Zbigniewa Religę, sprawiała wrażenie wyjątkowo kompetentnej i przygotowanej. Wkrótce po objęciu władzy triumfowała i sięgała po ostre słowa, które przeciwnicy powtarzają teraz jak mantrę: "Niektórzy mówili, że na reformę potrzeba siedmiu lat, a my ją zaczynamy po 50 dniach".

Jej szczególna pozycja w rządzie Tuska wywoływała zawsze sporo złośliwych komentarzy w szeregach rządzącej partii. Niedługo po objęciu teki ministra, nieprzychylni jej posłowie rozsyłali SMS-y o zbiórce na szampon dla pani minister. Ten żenujący dowcip wielu mogłoby odebrać jako zbyt brutalny, ale prawda jest taka, że i pani minister sięgała po mało wyszukane metody, gdy projektowała swą polityczną karierę.

Gdy stawiała pierwsze kroki w nowej dla siebie dziedzinie (Kopacz zapisała się do Unii Wolności zaraz po zwycięstwie w 1997 r.), bez żalu wycinała rywali, i to nawet tych, którzy do polityki ją wciągnęli.

Gdy jesienią minionego roku usiłowano pozbawić ją wpływowej posady w partii (forsowano pomysł, by ministrowie nie łączyli wysokich partyjnych funkcji), nie wahała się zaalarmować podróżującego po Europie premiera o nagłym przewrocie. Ostatecznie i tak straciła funkcję szefa regionu mazowieckiego, ale jako ostatnia, mocno po wyznaczonym terminie i to dopiero wtedy, gdy była pewna, że jej fotela nie zajmie główny w regionie przeciwnik Andrzej Halicki.

Trudno mnie zabić

Jej sztandarowa reforma komercjalizacji szpitali przepadła, ona sama straciła tron królowej Mazowsza, wydawało się więc naturalne, że cel może być tylko jeden - Parlament Europejski. Ona sama prostowała: "Mnie trudniej zabić niż kota", ale mało kto w to wierzył.

Jeszcze przed kilkoma dniami, politycy PO nie byli pewni, czy w ostatniej chwili nie zmieni zdania (termin rejestracji kandydatów mija jutro) i nie wskoczy na pierwsze miejsce mazowieckiej listy. Spekulacje wzmacniała obecna kandydatura Jacka Kozłowskiego, mało znanego wojewody mazowieckiego, który wyraźnie odstaje od innych, bardzo znanych i popularnych "jedynek". Politycy PO zastanawiali się więc, czy nie przypadkiem wystawiono tu słabego kandydata, by łatwo go można było podmienić.

Niepewność wzmacniała sama zainteresowana, która - jak mówi jeden z posłów PO - przez długie tygodnie chodziła do premiera i pytała: "Kandydować, czy nie kandydować?". "Chyba liczyła na silne wsparcie i błogosławieństwo. Ale odpowiedź premiera była dla niej najgorsza z możliwych: rób, jak uważasz" - opowiada nasz rozmówca.

Według naszych rozmówców Kopacz przestraszyła się tej wolnej ręki, bo nie wiadomo, czy udałoby się jej w przyszłości wrócić do "drużyny Tuska". Dziś mówi więc: "Parlament Europejski to kusząca przygoda, ale nie dla mnie. Przyszłam tu z bardzo konkretnym zadaniem i jeszcze go nie zakończyłam".

Wygląda więc na to, że znowu wróci na czołówki dziennikarskich rankingów z ministrami przeznaczonymi do odstrzału. Ale czy naprawdę straci tę tekę? Lekarze i pielęgniarki spacyfikowani podwyżkami nie szykują ani białych miasteczek, ani strajków. Pacjenci, którym łatwiej obciąć nogę, niż ją wyleczyć (jak pisał niedawno "Dziennik" o chorych na cukrzycę), tym bardziej nie zorganizują widowiskowego protestu. Bezpośrednich impulsów więc brak.

Odwołując minister zdrowia, premier musiałby za to przyznać, że Kopacz nie udała się reforma. Ale jak reforma mogła się udać, skoro prawdopodobnie wcale miało jej nie być?