PiS wzięło Gdańsk. Taki jest polityczny wymiar decyzji premiera o przeniesieniu rządowych obchodów Dwudziestolecia Niepodległości na Wawel. Za chwilę zapewne okaże się, że - zgodnie zresztą z obecnymi zapewnieniami Janusza Śniadka - „Solidarności” nigdy nawet do głowy nie przyszedł awanturniczy pomysł, aby mącić czy zakłócać świetność gdańskich ceremonii. Przeciwnie, zawsze zamierzała zorganizować tam radosne narodowe święto, tylko rząd nie chciał w nim uczestniczyć „lękając się - jak mówi Śniadek - gniewu pracowników”. Nie zdziwię się, jeśli rychło znajdzie się jakiś fortel, aby pod Trzema Krzyżami reprezentantem Rzeczypospolitej był Lech Kaczyński; już dziś sugeruje to zaufana podwładna prezydenta poseł Elżbieta Jakubiak. I tak na trzy dni przed eurowyborami będziemy mieć podwójne obchody: związkowo-pisowsko-antyrządowe pod Krzyżami i rządowo-platformowo-europejskie na Wawelu. W zasadzie nic nowego. Skoro polska polityka jest areną walki PiS z PO na każdym polu, także na polu tradycji, to niby dlaczego świat działaczy i polityków miałby świętować razem? To my - obywatele - jesteśmy z jednej Polski. Oni zdają się mieć poczucie, że są z dwóch. Stoczniowy watażka Guzikiewicz nie pozostawia w tej kwestii wątpliwości: „Na Wawelu będzie świętować ZOMO”.
Dlaczego Tusk okazał słabość i dał opozycji powód do odmieniania we wszystkich przypadkach barwnego słówka: „rejterada”? Argument o bezpieczeństwie gości jest przecież oczywistym wykrętem. Nawet najbardziej zajadłym zadymiarzom nie przyszłoby do głowy uwłaczać pani Merkel albo Sarkozy’emu. Owszem, z pewnością szukaliby okazji, aby wygwizdać albo spostponować Tuska. Głupio jednak premierowi przyznać, że odwołuje święto narodowe, aby nie zostać wygwizdanym. Dworskie stosunki panujące wokół Tuska nadmiernie przyzwyczaiły go do splendoru władzy i blasku osobistej chwały. Ale wszystko wskazuje także, że rząd nie wykazał dostatecznej energii, aby czerwcowej rocznicy nadać międzynarodową rangę i ani europejska czołówka polityczna, ani intelektualna nie zamierzała w tym czasie przybywać do Polski.
Świętowanie z zacnym i propolskim Topolankiem oraz Bajnaiem i Fico pod wyszehradzkim pretekstem jest - co tu dużo mówić - mało podniecające. Na dodatek Tusk wygląda na jednako obrażonego na „Solidarność” z powodu zadymy podczas kongresu EPP, jak Śniadek na rząd, za użycie tam gazu pieprzowego. Mimo całej obłudy cechującej związkowe oświadczenia na temat obchodów można było skutecznie prośbą i groźbą wymusić na Śniadku rezygnację ze związkowej zadymy 4 czerwca pod Krzyżami. Ale Tusk woli go po pańsku zlekceważyć, nie zapraszając na obchody i dziwiąc się, że ktoś taki jak Śniadek nie został pod Krzyże zaproszony przez swych związkowych towarzyszy. Trudno mi uwolnić się od pamięci o skutkach nerwowego lekceważenia Krzaklewskiego dawno temu przez gabinet Suchockiej.
Lecz najważniejsza przesłanka wycofania się Tuska tkwi w jego diagnozie wpływu sporu o tradycję na interesy jego partii. Tusk od dawna uważa, że każda rocznica, obchody albo debata wokół najnowszych dziejów - to tlen dla PiS i kłopot dla PO. Stąd jego niechęć do IPN, który odsłaniając nieznane pola historii, wnosi na polityczną agendę kwestie niemal wyłącznie kłopotliwe. Z tego punktu widzenia Powstanie Warszawskie jest źródłem sukcesu Lecha Kaczyńskiego. Spór o Okrągły Stół wpycha PO w złowrogie objęcia Michnika i Kiszczaka. Święto „Solidarności” naraża rząd na kolejną falę związkowej agresji. A ujawnienie agenturalnej roboty działacza antykomunistycznej opozycji - zmusza do niewiarygodnych ekwilibrystyk słownych, aby go nie potępić. Na trzy dni przed wyborami Tusk myśli, jakby nie dolać paliwa pod symbolicznym sporem o Okrągły Stół. Dlatego decyduje się umknąć 4 czerwca z tak bliskiego mu przecież Gdańska. Ale popełnia błąd. Jako premier mógł próbować zapanować nad logiką gdańskich obchodów. Jako uciekinier - stanie się zapewne ich głównym negatywnym, choć nieobecnym bohaterem.