Trudno komukolwiek zarzucić, że propozycja przeprowadzenia debaty jest nie fair, albo że psuje politykę. Nie psuje, bo debata to podstawa każdej kampanii wyborczej. Jedna z jej najbardziej merytorycznych form, zatem przegrywa ten, kto ją kwestionuje.

Reklama

Zaś bezwzględnie przegrywa ten, kto się uchyla. Wychodzi na tchórza, który boi się sprawdzianu na oczach publiczności. Już do końca kampanii każdy argument przeciwnika będzie można zbić twierdzeniem, że skoro jest tak mądry to czemu boi się wystąpić w debacie. Pod względem formalnej logiki taki kontrargument nie ma zbyt dużo sensu, ale jest naprawdę skuteczny.

Bo wiadomo, że kandydaci PiS muszą teraz wybierać między przyklejeniem sobie łatki tchórza a byciem idiotą. Widać to najlepiej w Krakowie, gdzie Platforma dąży do publicznej konfrontacji między Zbigniewem Ziobro a Różą Thun. Ziobro byłby kretynem, gdyby zgodził się na taką debatę. On, niezmiernie popularny w swoim regionie, rozpoznawalny w całym kraju, nie będzie miał żadnego problemu ze zdobyciem mandatu. Thun, jedynka na małopolskiej liście PO, jest prawie nieznana tamtejszym wyborcom. Zna się za to świetnie na tematyce europejskiej. Ziobro zaś jest tu nowicjuszem. I ma teraz wybór: dać nazwać się tchórzem, albo kosztem własnej porażki podpromować konkurentkę. Pewnie wybierze to pierwsze, bo dziś zdaje się, że to przyniesie mniejsze straty. Jednak do końca kampanii będzie musiał opędzać się od bezustannych pytań o swoje rzekome tchórzostwo. Kto wie, czy nie pęknie i nie zdecyduje się w końcu na debatę.

Tusk ma jeszcze jedną korzyść. Od kilku dni też jest oskarżany o tchórzostwo. Z powodu rejterady - jak to wielu nazwało - z gdańskiego Placu Solidarności na Wawel. Rzucone hasło debat i niemal pewna odmowa ze strony PiS zmywa z niego to odium. Tusk tchórzem? I kto to mówi - odpowiedzą wtedy jego wielbiciele.