Polska polityka zbliża się do standardu a la Władimir Żyrinowski. Modelu parlamentaryzmu znanego z Tajwanu i Turcji. Takiego, gdzie siłę argumentów zastępuje siła pięści. Albo sok wylany adwersarzowi prosto w mordę. Na oczach milionów telewidzów. Dziś punkt w przybliżaniu nas do tego standardu zdobył szef dyplomacji.

Reklama

Zanim skrytykuję Radosława Sikorskiego chciałbym zaznaczyć ważną rzecz. To uwaga do wszystkich anonimowych internautów, którzy komentują teksty krytyczne wobec ich ulubieńców etykietami typu „pisowski dziennikarz”, albo „platformerski sprzedawczyk”. Sikorski zdobył teraz punkt w ogólnonarodowym konkursie na polityczne chamstwo, ale to nie znaczy, że jego dawni przyjaciele z PiS też nie mają tu swoich „zasług”. Licytowanie się na najbardziej żenujące wypowiedzi i ataki idzie obu stronom tak dobrze, że nie jestem w stanie rozstrzygnąć, kto prowadzi w tej konkurencji.

Tyle wstępu. A rzecz dotyczy pominięcia Lecha Kaczyńskiego w obchodach rocznicy lądowania w Normandii. Nicolas Sarkozy zapomniał o nim, także o królowej brytyjskiej. Brytyjczycy uznali to za afront. Także ci którzy królowej nie lubią – a są tacy.

U nas reakcje były do przewidzenia. Bez najmniejszego wysiłku można zgadnąć, kto się wścieknie, a kto poczuje radość. Czyli w tym przypadku Schadenfreude. Powinny być pewne granice w konkurowaniu o sondaże. Powinny, ale ich nie ma.

Szef dyplomacji wyraził to najkrócej: „Nie ma się za co obrażać na Francję”. Można rozwinąć tę myśl Radosława Sikorskiego: „Nie ma co się obrażać, dobrze tak Kaczyńskiemu”. Bo kiedy prezydentem byłby ktoś inny, albo gdybyśmy cofnęli się do czasu, gdy Sikorski był ministrem w rządzie PiS, to wtedy należałby on do chóru krzyczących o skandalu. Problemem nie jest tu jednak służalczość Sikorskiego (jej analogie znajdujemy także po drugiej stronie sporu – to uwaga dla tych czcigodnych internautów, którzy przypisują autorowi partyjne intencje). Problemem jest to, że Sikorski nie wie iż Kaczyński nie pojechałby tam dla własnej przyjemności. Byłby tam jako reprezentant narodu, którego tysiące żołnierzy walczyło w D-Day.

Reklama

Problemem jest też to, że ten oksfordczyk mentalnie odbiega od atlantyckiego standardu politycznego. Brytyjczycy nie cieszą się z afrontu wobec swojej królowej. Odbierają to jako obrazę całego kraju. Polski szef dyplomacji nie potrafi wznieść się do tego poziomu. Okazuje się, że nie jest ministrem spraw zagranicznych wszystkich Polaków, jedynie swojej partii. Robi dokładnie to samo, co zarzuca Kaczyńskiemu.

Nad poziom partyjnictwa nie potrafił też wznieść się premier, który wprawdzie powiedział o braku zaproszenia, że „to przykre”. Ale dodał od razu, że Kaczyński ma złe stosunki z Sarkozym, bo nie ratyfikował traktatu lizbońskiego. Brzmi to jakby Donald Tusk chciał powiedzieć, że Kaczyński sam sobie jest winny. Może. Jednak stosując tę logikę powinniśmy godzić się na wszystko, bez żadnej dyskusji, w kontaktach z partnerami zagranicznymi. Bo jeszcze nas potem nie zaproszą – Berlusconi zamknie wjazd na Monte Cassino, Putin do Katynia, a Juszczenko na Cmentarz Orląt.

A tak naprawdę najbardziej przykro jest tej garstce kombatantów, którzy chcieli, by Polska była odpowiednio wyróżniona w tych obchodach. Oni sami są już bardzo starzy. Z tego powodu większość z nich nie może tam pojechać. W tej sprawie nie obchodzą ich międzypartyjne przepychanki. Sarkozy wcale nie upokorzył Kaczyńskiego, upokorzył polskich weteranów. A inni polscy politycy dołożyli do tego rękę.