– Panie prezydencie, co pan na to? – takie pytanie dziennikarzy usłyszał amerykański prezydent Eisenhower na konferencji prasowej, kiedy w roku 1957 Rosjanie dokonali próbnego lotu w kosmos. Rekomendacje republikańskiego szefa państwa po starcie sputnika były natychmiastowe: wystąpienie do Kongresu o większe fundusze na edukację.
Chyba nigdy wcześniej Amerykanie nie poczuli tak bezpośredniego związku między własnym powodzeniem i poziomem wiedzy mierzonej naukowymi badaniami. W tamtych czasach przybierało to postać szczególną: wyścigu zbrojeń. Decydującego o „być albo nie być” poszczególnych narodów.
Niewyraźna fotografia Polski
Czasy się zmieniły, nie ma wyścigu zbrojeń, ale przecież wyścig trwa: między poszczególnymi krajami i całymi kontynentami. I nadal wszystko się ze sobą łączy: przykładowo, od tego, jakie warunki zapewnimy uczniom małej szkółki na krańcu Polski, może zależeć, w jakimś fragmenciku, ale jednak, powodzenie naszej gospodarki. Albo, jeśli go będą w przyszłości obsługiwać mądrzejsi, bardziej innowacyjni urzędnicy, przyszłość i sukcesy naszego państwa. Dlatego warto pisać takie opracowania jak raport „Polska 2030” i warto je uważnie czytać.
Po raz pierwszy od bardzo dawna struktury polskiego rządu wyprodukowały coś, co nie służy doraźnym politycznym potrzebom chwili. A polskie elity mają szansę prowadzić nad tym normalną debatę. Nie o wyścigu do krzesła, nie o tym, kto kogo obraził. O naszej przyszłości.
Nie znaczy to, że tekst przygotowany pod okiem ministra Michała Boniego uważam za idealny. Przeciwnie – napisany ciężkim naukowo-urzędniczym żargonem pełen jest luk, przemilczeń i niedomówień. Można odnieść wrażenie, że wykonana przez zespół doradców fotografia Polski w roku 2030 to zaledwie widoczny kontur – jak po prześwietleniu, a lista rekomendacji jest zbyt skromna i miejscami mętna.
O nauce w czarnych barwach
Ale powiadam: debatujmy. Na przykład nad tym, co twórcy rządowej strategii mówią o edukacji, wyższych uczelniach, naukowych badaniach. Sam katalog pytań do nich wystarczy, aby napisać sążnisty tekst.
Ich diagnoza stanu nauki i szkolnictwa wyższego jest smoliście czarna: najniższy w Europie stan wydatków na badania, a równocześnie pieniądze wrzucane często w błoto, kiepscy naukowcy hamujący kariery lepszym, brak wymiernych kryteriów odróżniania badań pożytecznych od niepożytecznych, biurokratyczne bariery hamujące zagraniczną współpracę. Można by dorzucić złośliwie: szkoda, że premier Tusk nie próbuje przynajmniej od czasu do czasu użyć podobnego języka w debacie ze społeczeństwem, a preferuje ton lukrowanego optymizmu. Szkoda, że prawdziwą diagnozę stanu naszych narodowych zasobów możemy znaleźć tylko w tak mało popularnych i hermetycznych tekstach jak ten.
Gdy wczytać się w rekomendacje, można zauważyć, że zespół ministra Boniego proponuje rewolucję. Na przykład polskie uczelnie miałyby całkowicie zmienić swój charakter. Koniec z dominacją korporacji samych naukowców sprzedawaną nam jako tradycyjna autonomia! Przekształcamy uniwersytety w firmy zarządzane przez sprężystych menedżerów, pod bacznym okiem państwa, które płaci, więc i wymaga, nie godząc się na prace naukowe będące kompilacją cudzego dorobku, niskie pensum wykładowców i pozorne badania, które nie prowadzą donikąd. Trudno takiemu reformatorskiemu tonowi nie przyklasnąć.
Rewolucja, ale jak?
Jest jedno „ale”. Ta rewolucja uderza w tyle przyzwyczajeń i interesów, że nie da się jej skwitować zdawkową wzmianką. Prosta próba zamachnięcia się na habilitację przez minister Kudrycką wywołała histeryczne reakcje profesory, która przecież w dużej części poparła obecną ekipę rządową przeciw „strasznym Kaczorom”. Aby obronić status quo, ta kadra nie zawahała się odwołać do analogii z Marcem 68. I rząd Tuska w praktyce cofnął się na całej linii. Jak więc zabrać się za rewolucję, a równocześnie odwoływać choć fragmentarycznie do polskiej tradycji – w której była i autonomia uczelni, i kolegialność ich zarządzania, i sztywny, hierarchiczny model naukowej kariery? Od czegoś trzeba zacząć. Choćby od nazywania rzeczy po imieniu.
Dylematy, jakie reformatorzy musieliby rozstrzygnąć, nie są zresztą łatwe. Przeciwnicy habilitacji powołują się na utylitarny interes małych, często prywatnych uczelni kształcących byle jak, ale zaspokajających masowy głód wiedzy setek tysięcy młodych ludzi. Uczelni, które chciałby kształcić swoje kadry szybciej i prościej niż w tej chwili. Obrońcy tradycji powołują się na jakość kształcenia. Nie do końca wiem, kto ma rację, ale autorzy takiego opracowania powinni się choć zmierzyć z tym problemem.
Także z problemem pieniędzy na naukę. Skoro jest ich w Polsce tak mało, jaka na to recepta? Zorientowani liberalnie autorzy raportu upatrują nadziei w większej współpracy szkolnictwa wyższego z prywatnym biznesem, ale tematu nie rozwijają. Czy równocześnie opowiadają się także za większymi, choć może równocześnie staranniej wydatkowanymi funduszami publicznymi? Czy to nie jest okazja, aby odpowiedzieć – nie przesądzam, w jaki sposób – na pytania o współpłacenie klientów publicznych uczelni?
Mamy właśnie w Polsce awanturę o bezpłatne lub płatne studiowanie na dodatkowym fakultecie. Ale autorzy raportu są niestety ponad takie drobiazgi. Swoje diagnozy, a tym bardziej zalecenia, formułują w tonie ogólnikowym, więc bezpiecznym.
Co ze zdolnymi?
To samo dotyczy tak naprawdę całego systemu edukacji. Szkoły, od podstawówek po licea, mają być, już stają się, bardziej masowe. Maturę ma zdawać nie 20 – 30, ale 80 – 90 procent. Gołym okiem jednak widać, że w polskich warunkach ta zasada nie chroni uczniów zdolniejszych – przed marnowaniem ich talentów – symbolem tych wątpliwości są coroczne awantury o maturalny klucz. Narzekania na wyniki polskiej młodzieży na testach z matematyki wynikają właśnie z tego – polska szkoła zaniżyła ogólne wymagania, ale nie wypracowała pomysłu, jak rozwijać zdolności.
Odpowiedzią ma być według autorów raportu szkoła maksymalnie różnorodna, gdzie z każdym uczniem pracuje się osobno. Padają nawet przykłady takich krajów, choćby Finlandii. Autorzy raportu taktownie zbywają jednak problem kosztów takiego zróżnicowanego szkolnictwa, gdzie trzeba więcej inwestować w dodatkowe godziny zajęć, wyposażenie pracowni czy lepszych, bardziej pomysłowych nauczycieli. Padają wyrywkowe przykłady paradoksów – Singapur, kraj w którym szkolnictwo jest szczególnie silnie zrośnięte z prywatnym biznesem, wydaje na szkolnictwo mniej pieniędzy publicznych niż kraje europejskie, a ma lepsze wyniki. A jednak to porównanie ma mały sens – właśnie ze względu na zupełnie odmienną tradycję inny kod kulturowy.
My musimy się szykować na złą wiadomość: polska szkoła, żeby była dobra, będzie musiała kosztować. I warto byłoby tę tezę wyraźnie rozważyć, razem z tabelami, które rzetelnie przedstawią wydatki Polski na edukację, zestawiając choćby z wydatkami krajów sąsiednich: Niemiec, Czech czy Węgier.
Kiedy już autorzy raportu dotykają jakiegoś problemu, zaraz się przed nim wycofują. Słusznie zauważają, że do szkolnictwa trudno pozyskać młodych zdolnych ludzi, gdy pensja stażysty to zaledwie 40 procent zarobków nauczyciela z dużym stażem. Rzecz w tym, że to reforma Handkego z końca lat 90. poszła zbyt daleko w upodobnieniu stanu nauczycielskiego do kadry naukowej – budując fikcję hierarchii premiowanej znacznymi różnicami w zarobkach. W ten sposób młodych zapaleńców stłamszono już na wstępie, uzależniając i spychając na margines wobec „starszyzny”, której zarzucano z kolei, że jest produktem „selekcji negatywnej”. Czy możemy się dziwić późniejszym skutkom? Dziś należałoby rozważyć sensowność tamtych rozwiązań. I wyraźnie to napisać.
Inwestujmy w wychowanie patriotyczne!
Rzeczą szczególnie niepokojącą jest jednostronny ekonomizm rozważań o rozwoju Polski. Dotyczy to także, a może w szczególności edukacji. Już tytuł rozdziału mówi nam wszystko: „Gospodarka oparta na wiedzy i rozwój kapitału ludzkiego”. To po trosze zrozumiałe: raport przygotowali ludzie o zacięciu ekonomicznym, a na dokładkę zaprzysięgli wolnorynkowcy.
Ale czy rzeczywiście: obecność w polskich szkołach wychowania patriotycznego czy obywatelskiego nie ma żadnego wpływu na naszą narodową siłę czy pozycję? A czy autorzy raportu nie byli zobowiązani przynajmniej dotknąć tematu relacji między tym, co materialne i tym, co nie uchwytne, ale przecież ważne. Nauczanie o naszym narodowym dorobku też powinno być częścią naszej narodowej strategii.
Ten dramatyczny dylemat widać już dziś, gdy przyglądamy się szykowanym w pośpiechu chwilami na kolanie, reformom minister Katarzyny Hall. Poszła ona moim zdaniem zbyt daleko w traktowaniu szkolnictwa jako tylko i jedynie zaplecza dla rynku pracy – tnąc po tym, co mało wymierne, jak historia czy „zbyt trudne” szkolne lektury. Czy słusznie? Czy to pomoże nam się rozwijać, czy wręcz przeciwnie?
A co więcej, dramatycznie brzmi pytanie, czy reformy minister Hall spełniają inny cel, jaki stawiają w teorii przed polską edukacją autorzy raportu. System wczesnej specjalizacji, dotykający młodych ludzi mniej więcej od 16. roku życia, spełnia może postulat ich szybkiej produktywizacji. Ale czy daje im możliwość realnego wyboru? Czy szykuje ich na wyzwania nagłych zmian na rynku pracy. Czy daje im możliwość przynajmniej powierzchownego liźnięcia różnych rodzajów wiedzy, różnych umiejętności? A co wtedy, gdy w wieku dwudziestu paru lat będą musieli lub chcieli całkowicie zmienić swoje życie?
Tych pytań zespół ministra Boniego zręcznie uniknął. Dotknął paru realnych problemów, poddając druzgocącej krytyce obecny system naukowych badań, ale niczego nie doprowadził do końca. Można tylko ubolewać, że ani opozycja, ani opiniotwórcze środowiska nie są w stanie tych braków uzupełnić odpowiednimi pytaniami. Zrobiliśmy pierwszy nieśmiały krok – ale co dalej? Znając polską niekonsekwencję, zapewne nic.