Gdy wczytać się w treść listu pożegnalnego Andrzeja Olechowskiego do Donalda Tuska, można tam znaleźć przekonujące zarzuty. Platforma Obywatelska nie realizuje programowych obietnic, stała się za to biurem zatrudnienia dla swoich członków. Taki list piszą co jakiś czas rozmaici buntownicy przeciw logice zabetonowanego systemu partyjnego.
Gdy przełożyć pretensje na język konkretów, jest gorzej. Nie wiemy, jakimi gwarancjami chcą liberalni dysydenci zabezpieczyć Polaków przed partyjniactwem, psuciem samorządów, upolitycznieniem mediów. Tej ogólnikowości odpowiada skład rysującego się obozu. To tak samo bezładne pospolite ruszenie jak drużyna otaczająca Tuska. Tylko mniejsze. Co łączy lewicowca Józefa Piniora ze skrajnie liberalnym pragmatykiem mecenasem Robertem Smoktunowiczem? Przekonanie, że w stawie polskiej polityki mogą być wygłodniałymi szczupakami, które zapolują na syte platformerskie karpie.
To przyszłe polowanie budzi tyle ekscytacji, bo narusza kanon polityki ostatnich lat. Polityki opierającej się na aksjomacie odbudowy obozu III RP żywiącego się prawdziwymi lub urojonymi słabościami PiS. Walka z Kaczyńskimi jest osią większości politycznych zdarzeń, teraz zaś stać się nią może walka bratobójcza, dzieląca opiniotwórcze środowiska. To dlatego Waldemar Kuczyński wyczynia na łamach „Gazety Wyborczej” łamańce, przedstawiając Olechowskiego i Pawła Piskorskiego jako w gruncie rzeczy marnych ludzi, z którymi jednak Platforma powinna była się dogadać. Taka schizofrenia czeka teraz wielu miarodajnych komentatorów. Bo w oskarżeniach Olechowskiego i Piskorskiego, także tych ideologicznych, że PO zanadto prawicowa, znajdą wiele własnych wątpliwości. Ale firma Tuska to ciągle najlepszy gwarant, że nie wrócą straszne czasy Kaczyńskich Z tego samego powodu pojawiła się nadzieja w szeregach PiS. Tam starcie Olechowskiego z Tuskiem jawi się jako zjawisko na miarę osłabiającego mainstream rozdźwięku między Michnikiem i Millerem otwierającego aferę Rywina.
Oczywiście Olechowski i Piskorski traktują swe przedsięwzięcie inaczej, choć pojawia się pytanie, co każdy z nich miałby zyskać. Dla pierwszego to głównie gra o prestiż. Możliwe jednak, że wierzy w siłę własnej osobowości i wejście do prezydenckiej drugiej tury. Piskorski walczy z kolei o zaistnienie swojej formacji w przyszłym parlamencie, a jedyną drogą do tego są wcześniejsze wybory prezydenckie.
Najmocniejsza stroną nowej inicjatywy jest to, że BĘDĄC OPOZYCJĄ, NIE JEST PIS-EM. Może więc w teorii stanowić atrakcyjną ofertę dla setek tysięcy Polaków zmęczonych obecną władzą, a zniechęconych do oferty Kaczyńskich. Jeśli prawdziwa jest teza wielu socjologów, że Polacy w swej masie aspirują do klasy średniej, obóz Olechowskiego może zaspokoić te aspiracje, pozwalając buntować się do woli przeciw nieudolnemu rządzeniu. Na dokładkę biografie przywódców tego obozu nie pozwalają ich wypchnąć z mainstreamu, a nawet, przy słabej pamięci wyborcy, zapewniają im urok nowości – czego nie da się powiedzieć o SLD.
Kolejną zaletą Olechowskiego może się okazać jego miękki, nawet jeśli nieco wyniosły styl obecności w polityce – tak różny od gwałtownych emocji obecnego prezydenta i premiera. Jeśli założyć, że Polacy są tym niekończącym się starciem zmęczeni, mogą znaleźć personifikację dla swoich tęsknot do jeszcze spokojniejszego politykowania niż to, które zapewnia im Tusk – w poniedziałek uśmiechnięty, ale we wtorek demonstrujący zaciśnięte usta.
Wreszcie największym atutem samego Piskorskiego jest znajomość obozu Platformy, jej wewnętrznych ciśnień i słabości. Dobrego przykładu dostarczyła sprawa senatora Misiaka. To ludziom z otoczenia Piskorskiego przypisywano wypuszczenie do prasy wieści o konflikcie interesów szefa senackiej komisji gospodarki. I równocześnie, gdy Tusk zabrał się zbyt energicznie za wewnątrzpartyjne porządki, to Piskorski umiał się odwołać do lęków platformerskich biznesmenów, którym zaczęło grozić napiętnowanie. Można rzec: okrążył Tuska z dwóch stron. Dzięki tej zręczności świeżo upieczony lider kanapowego SD potrafił już teraz podebrać partii rządzącej pokaźną grupę działaczy.
Wbrew pozorom jednak słabości nowej inicjatywy wydają się przeważać nad jej siłą. Można domniemywać, że Polacy są obecną polityką zmęczeni, ale można też zauważać, że odnajdują się w niej nieźle. Nieomal popkulturowy wymiar wojny na tożsamości między partią Kaczyńskich i ugrupowaniem Tuska absorbuje nieźle zbiorową wyobraźnię. Wystarczy zajrzeć do internetu. Wizja zastąpienia tych igrzysk rzekomo bardziej merytoryczną debatą właśnie poniosła kolejną klęskę – w wyborach europejskich.
A przecież nowe środowisko nie wnosi do polskiej polityki poza niekłamanymi emocjami, aby odegrać się na Tusku, niczego szczególnie nowego. Nie jest zwłaszcza receptą na wciągnięcie oryginalną tematyką nowych wyborców. Oczywiście może się szykować do skoku, widząc gdzieś na horyzoncie kataklizm – załamanie się gospodarki czy aferę korupcyjną. I tu jednak nasuwa się pytanie, czy nowy obóz jest zdolny do wygrania tego typu okoliczności.
Ani Olechowski, ani Piskorski nie jawią się jako liderzy na ciężkie czasy, gdyż ich zasadniczą cechą wydaje się BRAK SŁUCHU SPOŁECZNEGO. To on kazał Olechowskiemu chwalić się związkami z biznesem, w czasach gdy nie przynosiło to już w Polsce chwały, zaś Piskorskiemu długo przeszkadzał zrozumieć, że jego majątek jest w polityce obciążeniem. W liście Olechowskiego znalazły się zarzuty wobec Tuska – o popieranie projektu IV RP, o upodobnienie PO do PiS. To dziś zarzuty historyczne, skoro nie przekonują one starego wroga IV RP Waldemara Kuczyńskiego, tym bardziej nie poruszą szerszego audytorium. Ale za pretensjami kryje się pytanie. Na ile sukces może odnieść w Polsce formacja, która próbuje zawrócić wskazówki zegara?
Kierując przez dwa lata państwem, Tusk przywrócił wiele reguł rodem z III RP, ale co rusz składa hołdy opinii publicznej – a to eliminując niezręcznego ministra sprawiedliwości, a to wysyłając swoim ludziom przestrogi przez zbytnim zaangażowaniem w biznesową działalność. Sporo w tym teatru, niemniej w wystąpieniach Olechowskiego i skądinąd zręczniejszego Piskorskiego da się wyczuć wiarę, że można politykować po staremu, jak w latach 90., kiedy polityków i biznesu nie obowiązywały żadne standardy. Rzecz jasna, próbując wykazać Platformie cechy partii władzy, buntownicy będą musieli iść w przeciwnym kierunku – wysyłając zza węgła parakorupcyjne oskarżenia. Pytanie jednak, czy prędzej od tej broni nie polegną – stając się tematem sensacyjnych doniesień. Są wymarzonymi ofiarami, bo pozostali mentalnie partią establishmentu. Nagromadzenie w ich szeregach spadkobierców Unii Wolności czyni ich szczególnie bezbronnymi – ci politycy bowiem, niczym Burboni w porewolucyjnej Francji, także po aferze Rywina niczego się nie nauczyli.
Taktycznej zręczności Piskorskiego nie należy lekceważyć. Jego umiejętność grania na platformerskich fortepianach czyniłaby go wymarzonym nie tyle konkurentem partii Tuska, ile konkurentem do schedy po Tusku, gdyby PO chciała zmieniać przywództwo. Tyle że wcześniejsza podjazdowa wojna między wielką Platformą i małym SD stworzy między konkurencyjnymi ekipami rowy psychologiczne nie do zasypania. W tym kryje się największa szansa Tuska i jego współpracowników na przetrwanie tej dziwnej bratobójczej wojny, nawet gdyby sami popadli w kłopoty.