Warto mocno trzymać się ziemi i to najlepiej polskiej ziemi. Światowy kryzys nie przeora polskiego życia narodowego, nie wymusi głębszych przemian polskiej polityki, ani nie postawi nas wobec upragnionej przez Marcina Króla konieczności pokryzysowej Wielkiej Rekonstrukcji, przypominającej niemal hobbesowski krok ze świata natury w krainę polityki.

Reklama

Gdyby miało być tak, że kryzys wyzwoli nieuchronność owej przemiany, to istotnie – pytanie tkwiłoby tylko w tym, jak ująć ją w karby politycznego rozumu i nadać najlepszy dla kraju kształt. Jest niestety inaczej. Wiele znaków na niebie i ziemi zdaje się wskazywać, że polityczne grzęzawisko, w jakie Polska zabrnęła po nieoczekiwanym zwycięstwie PiS w 2005 r., może się okazać czasowo dość rozległe. A plany nowej umowy społecznej – iluzją nielicznych intelektualistów, rozczytanych w amerykańskiej literaturze politycznej, w której istotnie zaczyna panować nieco millenarystyczne przekonanie o jakimś dziejącym się właśnie końcu świata.

Dwa kryzysy

Tymczasem Polacy mieli całkiem niedawno swój własny, znacznie głębszy od obecnego kryzys. Żyliśmy z nim na przełomie dwóch ostatnich dekad pod rządami najpierw AWS, a potem SLD.Przy 3-milionowym bezrobociu mieliśmy jednocześnie wrażenie, że za chwilę Rzeczpospolita rozleci się pod falą uderzeniową bandytyzmu i korupcji, potęgowaną dodatkowo przez chaos tzw. Czterech Reform. Apogeum polskiego kryzysu była Afera Rywina, która zarazem miała być jak katharsis: przynieść oczyszczenie i odbudowę. Wybierając w 2005 r. PiS i PO, ludowa Polska dała chyba jedyny raz w ciągu dwudziestolecia swe otwarte i wyraźne przyzwolenie dla planu Wielkiej Rekonstrukcji. Wiadomo, co stało się potem. Ale od tamtego czasu, w ciągu nadspodziewanie tłustych lat 2005 – 2008 poczucie kryzysu zdążyło zaniknąć. A kaczyńsko-sarmacka polityka permanentnego zajazdu z tamtych lat wypleniła marzenia o Rekonstrukcji.

Reklama

Dzisiaj, jeśli naprawdę młodsi i średni wiekiem Polacy narzekają na ten wielki Światowy Kryzys, to przede wszystkim dlatego, że zwalniają naszych z roboty w Dublinie i Londynie. I nawet jeśli w ciągu roku 2010 będzie jeszcze dużo gorzej (a będzie) to i tak to „gorzej” będzie w Polsce znaczyć „lepiej niż w 2001”. Lud polski nie będzie mieć motywacji do zawierania żadnej nowej umowy społecznej.

Igrzyska potrwają długo

Nie będą jej też mieć obecni politycy. Na razie są oni wyraźnie zadowoleni z niedawno odkrytego rewelacyjnego know-how uprawiania polityki. Wedle tego odkrycia polityka to pewien gatunek zespołowego i widowiskowego sportu, który dopuszcza tylko dwie drużyny, bez reguł, publicznie i w sposób widowiskowy walące się po mordach. Okazuje się, że taka polityka może być o wiele atrakcyjniejsza dla ludu niż męki prawdziwej publicznej debaty albo trudy reformowania kraju.

Reklama

Co więcej, że może ona także przynosić prawdziwe publiczne pożytki: mobilizować opinię wedle piłkarskiego modelu kibiców i kiboli, tworzyć wspólnoty o emocjach niemal plemiennych, a tym samym podnosić frekwencję wyborczą i budować prawdziwe (bo pełne nienawiści do wrogów), a nie wątpiące i rozdyskutowane partyjne zaplecza. Dzisiejsi liderzy polskiej polityki są tak zafascynowani tym swoim odkryciem, że ani im w głowie podważać ten system, wątpić weń albo myśleć o jego przebudowie. Ani więc kryzys nie niesie Wielkiej Rekonstrukcji, nie potrzebuje jej też ani władza, ani lud. To jest prawdziwa Polska 2009.

Dinozaury i cynicy

Właśnie dlatego raport Michała Boniego „Polska 2030” jest swego rodzaju osobliwością, by nie rzec – dziwactwem. Idzie on bowiem dokładnie pod prąd trendom dzisiejszej polskiej polityki. Powraca do idei rządu jako podmiotu i twórcy długofalowych polityk państwowych, czyli wielkiego dzieła „policy making”, jak określają to Anglicy. Powraca także do kwestii państwa, jego ustroju i instytucji jako centralnej wartości dla politycznych dążności i wysiłków. Raport przynależy więc do minionej epoki, w której think tank pod kierunkiem Stefana Kawalca (z istotnym udziałem Boniego) ogłaszał po wygranych przez PiS wyborach ambitny „Plan Rządzenia na lata 2005 – 2008”, a niżej podpisany wraz z profesorem Pawłem Śpiewakiem i Jarosławem Gowinem przedkładał rządową strategię tzw. Gabinetu Cieni.

Dlatego obecnie rani ucho ta mocna nuta cynizmu słyszalna w towarzyszącym raportowi oświadczeniu Donalda Tuska, który przypomina o potrzebie „przełamywania barier” i istnieniu „spraw, co do których nie powinno być politycznego sporu”. I mówi to premier, który doprowadził do skrajności i perfekcji model polityki polegającej na doktrynie totalnego anty-PiS-u jako jedynego narzędzia zdobywania i utrzymywania władzy oraz prowadzenia debaty publicznej. I który jest zarazem tej doktryny największym beneficjentem. Niemal freudowski charakter ma przy tej okazji autopoprawka samego Boniego, który swoją deklarację: „Jest wola polityczna, aby ten projekt cywilizacyjny zrealizować”, od razu koryguje: „...albo taka wola może się zrodzić”. Może! Pytanie tylko, co musiałoby się takiego stać, aby się zrodziła.

Iluzja szacownych „gron”

Trudno zaakceptować logikę Marcina Króla, powiadającego: skoro politycy nie są zdolni do nowej umowy społecznej, trzeba, aby nastąpiła ona na „poziomie przedpolitycznym”. Chodzić ma o to, aby jakieś „grona” (jak mówi Król, inspirowany pewnie dokonaniami niegdysiejszego „grona krakowskiego”), podobne do autorów „Polski 2030” nie tylko wypracowały wizję najważniejszych narodowych celów, ale także dopracowały się przy tej okazji czegoś zbliżonego do narodowego konsensu, który następnie zostałby zaakceptowany w referendum.

Jest to projekt całkiem iluzoryczny z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze – nie ma niestety w Polsce już takich „gron”. Znawcy problematyki państwowej i kwestii „public policy” są dziś do policzenia na palcach, a kilkuosobowa ekipa Boniego jest akurat jedyną, gdy idzie o materię polityki społecznej i celów socjalnych państwa. Nawiasem mówiąc – z tej właśnie trochę jednostronnej specjalizacji zespołu Boniego wynika mocno społeczne przechylenie raportu nie doceniającego kwestii z innych obszarów „public policy”: przebudowy finansów i budżetu, rujnującego kraj systemu prawodawczego czy ustroju sprawiedliwości. Sytuacja dramatycznego deficytu owych „gron”, które mogłyby i chciały zarazem kompetentnie i nielobbystycznie wypowiadać się o wyzwaniach, przed którymi stoi kraj, jest przyczynkiem do zjawiska upadku polskich uniwersytetów, nad czym tak przejmująco załamywał ostatnio w „Dzienniku” ręce profesor Jerzy Szacki.

Zaś powód drugi iluzoryczności logiki Króla jest – rzekłbym – natury legitymizacyjnej. Niestety, doniosły i społecznie nielekceważony projekt reformowania państwa autoryzować musi władza albo co najmniej – tak było w roku 2005 – poważni kandydaci do władzy. Ani eksperci, ani nawet lud nie są i nie mogą być sprawcami takiego politycznego czynu, jakim z natury rzeczy jest reforma państwa. Tak jak Konstytucja 3 maja, nowela sierpniowa czy Okrągły Stół – wszystkie wielkie projekty reformatorskie muszą być dziełem spragnionej politycznego czynu elity sprawującej władzę albo właśnie próbującej ją zdobyć. To dlatego mądrzy Ateńczycy, gdy postanowili zmienić ustrój swego miasta, nie wynajęli Solona na eksperta, tylko oddali mu władzę. On zaś sam – jeszcze mądrzej – po nadaniu miastu nowego ustroju odsunął się od rządzenia.

Wielka Rekonstrukcja

Ze wszech miar natomiast byłoby wskazane złączenie w przyszłości idei nowej Wielkiej Rekonstrukcji z prezydenturą. Druzgocąca analiza stanu polskich partii politycznych przeprowadzona w „Dzienniku” przez Pawła Śpiewaka pozostaje bez zarzutu. Jasno wynika z niej, że w dającej się przewidzieć przyszłości polskie partie nie będą zdolne ponieść żadnego poważnego programu reformatorskiego. Tak jest na pewno co najmniej do czasu, w którym są one zinstytucjonalizowanymi formami służalstwa politycznego wobec bijących się o władzę Kaczyńskich i Tuska.

Polityk, czy raczej polityczne grono, które zdecydowałoby się ponieść projekt reformatorski, musi obiecać swego rodzaju „wyzwolenie” licznym dotychczasowym posłom i działaczom. Dlatego jednym z instrumentów takiego planu musiałoby być radykalnie jednomandatowe prawo wyborcze, dające szansę owego wyswobodzenia. A jeśli tak – to logicznie porzucić trzeba wizję mocnego kanclerza, który wraz z ekipą rządową dokonuje Rekonstrukcji.

Piszę to z pewna osobistą przykrością, bo przez dobrych parę lat sam trudziłem się, nawet z pewnymi efektami, nad wbudowywaniem w polski system prawny rozmaitych urządzeń i kruczków, dających władzę premierowi. Dziś nowy ambitny plan polityczny podnieść może realnie jedynie kandydat do urzędu prezydenckiego, zdolny do rozstrzygnięcia na swoją rzecz wyborów prezydenckich, a w konsekwencji także wyborów parlamentarnych. Paradoksem jest to, że na razie w obliczu takiej szansy wydaje się stać tylko Donald Tusk, podczas gdy istotą i sensem projektu Rekonstrukcji musi być z konieczności rozprawienie się z modelem polityki przez niego ugruntowanym.

Aby to zrobić, nowy Tusk musiałby zabić Tuska, którego znamy. Takie cuda się czasem w historii dzieją. Ale po pierwsze bardzo rzadko, a po drugie – nie należy się oswajać z myślą, że polityka może być kształtowana przez cuda.

***

Intuicyjnie ów paradoks czuje także opinia publiczna i świat mediów, traktując bez podniecenia i skwapliwości ogłoszenie raportu „Polska 2030”. Marcin Król temu się dziwi, mnie zdaje się to zupełnie oczywiste. Michał Boni, mimo swych awansów w formalnych rządowych hierarchiach, nie jest dziś postacią, która uosabiałaby styl współczesnej polityki. Jest tam raczej atrakcyjnym zabytkiem z dawnych, bardziej ambitnych czasów. A polska polityka na razie nie zamierza tańczyć w rytm komponowanych przez niego partytur.