"Opisując "Urodzonych morderców", krytycy zaczynają od sceny w przydrożnym barze. Tymczasem film zaczyna się wcześniej. Na ziarnistej, czarno-białej fakturze ekranu w quasi-dokumentalnych sekwencjach pojawiają się drapieżniki: wilk, wąż, orzeł. Klasyczny dla amerykańskiego kina pejzaż: pustkowia, skały, naga ziemia, góry. Przez niekończącą się przestrzeń stepu wiedzie pusta droga. Po asfalcie pełznie skorpion wznosząc jadowity ogon. Opona pędzącego samochodu zostawia po nim ciemną plamę. Jeep zatrzymuje się przed barem, który odbija się w oku martwej łani przytroczonej do bagażnika. Leonard Cohen ni to śpiewa, ni opowiada o czekaniu na cud".

Reklama

Kto rozpoznaje autora? Ja tak, bo pamiętam moje debaty z Bronisławem Wildsteinem na temat kina lat 90. Potrafił o nim opowiadać z fotograficzną precyzją filmowego krytyka, ale i z entuzjazmem widza chłonącego energię tego kina. To Wildstein zachwalał przede mną przewrotny sens "Urodzonych morderców" Olivera Stone'a, i to on upajał się cyniczną postmodernistycznością "Pulp Fiction" Quentina Tarantino. Ja byłem chłodniejszy, obawiałem się klimatu igraszek ze zbrodnią. Choć to ja broniłem przed nim bajkowego "Wywiadu z wampirem" Petera Jordana.

Fronda wydała właśnie, pod tytułem "Śmieszna dwuznaczność świata, który oszalał", zbiór jego felietonów o tematyce kulturalnej. Pochodzą głównie z lat 90, isą dokumentacją przemian Wildsteina, człowieka wtedy zanurzonego po uszy w popkulturze, a równocześnie coraz bardziej krytycznego wobec "szaleństw świata". Człowieka, który będąc poszukiwaczem stojącym na pograniczu różnych ideologii, nie mieścił się w sztampie deklaracji konserwatystów estetycznych ograniczających się do pomstowania na zepsuty Hollywood. Ale nie współbrzmiał też z chwalcami każdej pierdułki byle odpowiednio rozedrganej i neurotycznej.

Z jego rozważań o filmach Stone'a, Tarantino, o antywesternach czy thrillerach w stylu "Milczenia owiec" można by złożyć traktacik o sprzecznej naturze współczesnej cywilizacji. Cywilizacji równie bliskiej gorzkiej samowiedzy co pożerającej własny ogon. Co ciekawe, Wildstein nie popadł w manierę wielu intelektualistów, którzy używają kina tylko jako podbudowy dla własnych tez. Bo sam był człowiekiem poszukującym. Ale i dlatego, bo kino kocha. Bo razem z wybitnymi reżyserami cieszy się ich sukcesem w odkrywaniu życia, emocji, człowieka poprzez trafny dialog, piękny kadr, prawdę wydobytą przez kamerę z ludzkiej twarzy. Przez to wszystko, co składa się na sztukę.

Reklama

Bliskie mi są zwłaszcza dwie konkluzje Wildsteina. Pierwsza to inteligentne zdystansowanie się od "Stowarzyszenia umarłych poetów" Petera Weira, skądinąd jednego z moich ulubionych reżyserów.

Obejrzałem ten film na początku roku 1991 pod koniec mojej kariery licealnego belfra, razem ze swoimi uczniami. I jak oni odbierałem go przede wszystkim przez pryzmat wzruszeń - trudno aby po świeżym doświadczeniu autorytaryzmu, także szkolnego, nie przemawiał do mnie klimat buntu wobec bezduszności i rutyny. Ale już wtedy miałem wątpliwości, podsycone przy kolejnych emisjach. Wątpliwości, które Wildstein wyraził w pytaniu: czy scena wyrywania kartek z podręcznika (przez młodych ludzi za zachętą charyzmatycznego nauczyciela - Robina Williamsa) nie jest zaczynem czegoś niedobrego? Czy nie prowadzi do wniosków zbyt prostych. Do naiwnej apoteozy rzekomej przewagi młodzieńczej spontaniczności nad doświadczeniem, nad porządkiem?

Po raz drugi Wildstein dotknął moich osobistych przeżyć, gdy w stosunkowo świeżym felietonie "Kabaret, parady i interpretacje" (z 2005 roku) podjął polemikę z Tadeuszem Sobolewskim na temat słynnego filmu Boba Fosse'a. "Kabaret" to jedno z moich objawień lat młodości. Odkrywałem go za każdym razem na nowo - raz jako film o groźbie faszyzmu, raz jako traktat o ludzkiej naturze, to znów jako rozprawkę o obecności diabła w ludzkim życiu.

Reklama

Sobolewski, krytyk znakomity, ułatwił sobie sprawę. Berliński kabaret z wszechobecnym konferansjerem komentującym kolejne wydarzenia uznał za symbol zagrożonej wolności i przerzucił łatwo we współczesne czasy, kiedy to gejowskie parady są hamowane restrykcyjnymi zakazami polskiej prawicy. Wildstein odpowiedział przywołaniem scenariuszowej oczywistości: kabaret "Kit Cat" nie jest redutą wolności, raczej symbolem rozmemłania i pogubienia schyłkowej republiki weimarskiej, to zaś z kolei logiczny wstęp do przemocy i dyktatury. A piosenka o świecie, który ma być kabaretem, wykonana popisowo przez Lizę Minelli, jest wszystkim tylko nie hymnem, z którym można się utożsamiać.

Przyznając rację bardziej Wildsteinowi (swoją drogą, jaką siłę miała ideologiczna polaryzacja, że skłoniła subtelnego intelektualistę Sobolewskiego do takich uproszczeń), nie mogę się oprzeć dodatkowej uwadze. Wizja owego kabaretu, sens rozmaitych smaczków, wizualnych i dźwiękowych aluzji, jest moim zdaniem jeszcze bardziej niejednoznaczny. To cecha wielkiego kina, że nie daje się łatwo tłumaczyć.

Wildstein zastanawiający się nad relacjami miedzy dzikością i kulturą, czy zakłopotany histerią rzeczników politycznej poprawności, też jest postacią, którą niepodobna wepchnąć w gotowy schemat. Tym chętniej spytałbym go o dzisiejsze opinie na temat swoich ówczesnych poszukiwań.

Czy przemiana antykomunistycznego liberała z lat 90. w zdeklarowanego konserwatystę to rodzaj teatru, jak chcą niektórzy? Nie sądzę, sam jestem przykładem niejednej ewolucji, a wiele opinii wymierzonych w brukselską biurokrację czy w owczy pęd politycznej poprawności publicysta "Rzeczpospolitej" formułuje w imię wolności, zagrożonej dziś niekoniecznie przez nacjonalistów i klerykałów. I tylko na marginesie jedno wrażenie. Ten współczesny, ukształtowany już Wildstein za rzadko poszukuje, zbyt szybko wie na pewno. Może i za łatwo porzucił tamtą tematykę? A przecież człowiek z pogranicza różnych światów jest idealnym przewodnikiem po kulturze.