To by znaczyło, że jest już z nami całkiem źle. Jeśliby naprawdę świat polskiej polityki wpadał w histerię, gdy Niemcy chcą u siebie wznosić muzeum pamięci o ofiarach przesiedleń, a zarazem był gotów lekko modyfikować historię II wojny światowej po to tylko, by rozkoszować się obecnością Władimira Putina w dniu 1 września na Westerplatte. Nie wierzyłem, nie wierzę i raczej już nie uwierzę, że jakimiś manipulacjami nad podręcznikami i świadomością zbiorową można dokonać unifikacji polskiej pamięci historycznej z pamięcią niemiecką czy rosyjską.

Reklama

Nigdy w konsekwencji nie uważałem, że sprzeczne racje co do historii są wystarczającym powodem dla psucia całkiem współczesnych interesów politycznych. W polityce racje żywych muszą dominować racje umarłych. Jak we wszystkim, także i tutaj jest jednak jakaś granica. Jest nią powstrzymywanie się od polskiego udziału w manipulowaniu twardymi faktami historycznymi. To bowiem za bardzo zbliża się do praktyki okresowego wycinania niektórych postaci na historycznych zdjęciach.

Nie zdziwiłem się, gdy przeczytałem informację MSZ, że Rosjanie chcą mieć pewność, iż żaden element uroczystości na Westerplatte nie będzie wskazywał na współodpowiedzialność Sowietów za wybuch wojny. Zmroziły mnie natomiast publiczne przyrzeczenia składane w imieniu rządu przez ministra pamięci narodowej Andrzeja Przewoźnika, że Moskwa nie powinna niepokoić się o komfort premiera Putina w Polsce, gdyż – jak czytam – „1 września nie będzie żadnych elementów, które prowadziłyby do konfliktów”, albowiem „...obchody odwołujące się do udziału Związku Radzieckiego (w agresji na Polskę) zostały przesunięte na 17 września...”. Zatem 1 września na Westerplatte polscy oficjele w obecności Angeli Merkel będą bezkarnie wspominać niemieckie zbrodnie wojenne, Auschwitz i być może nawet piętnować tzw. muzeum wypędzonych, ale dopilnują, by nikt nie uraził Putina takimi nazwami, jak: pakt Ribbentrop-Mołotow, Katyń czy Łubianka. Nie jest pewne, czy względy delikatności wobec gościa ze wschodu pozwolą nawet na używanie terminu „Powstanie Warszawskie”. Owszem, wszystkie te antyradzieckie określenia zostaną dopuszczone dwa tygodnie później – jak tłumaczy Przewoźnik – podczas specjalnej akademii na warszawskim zamku. Kiedy to wszystko czytam – w głowie kołacze mi się tylko tytuł wielkiej polskiej powieści historycznej „Nie trzeba głośno mówić”.

Uderzająca niesymetryczność traktowania niemieckiej i rosyjskiej odpowiedzialności za wojnę jest po pierwsze – znakiem poważnej politycznej choroby, po drugie – świadectwem błędnego definiowania interesu państwa polskiego. Chorobę nazwałbym – posługując się terminem Vaclava Klausa – nadgorliwym europeizmem. Jeden z przesądów owej doktryny głosi całkiem paradoksalnie, że można bezpiecznie nawtykać bądź co europejskiemu sąsiadowi, ale nie wolno żadnym gestem ani słowem naruszyć tzw. „rosyjskiej dumy”. Ów jawny nonsens praktykowali w europejskiej polityce Chirac i Schroeder, robi to nadal Sarkozy i Berlusconi. W Polsce wirus rozsiewa się po raz pierwszy przy okazji wymarzonej przez rząd – nie wiedzieć dlaczego – wizyty Putina.

Reklama

Jeszcze w 2002 r. Kwaśniewski przyjmował szefa państwa rosyjskiego normalnie, bez takich ceregieli. Gdy zaś idzie o interes państwowy, to warto uprzytomnić sobie trochę cynicznie brzmiącą prawdę, że Niemcy są dzisiejszej Polsce dużo bardziej potrzebne niż Rosja. Bo nawet jak chcemy dla Polaka jakiejś europejskiej posady, to – jak widać po przypadkach Sikorskiego i Buzka – bez Niemiec ani rusz. Tymczasem na żadną polityczną życzliwość państwa rosyjskiego wobec Polski liczyć nie można. Będzie tam zawsze mur niechęci, w najlepszym razie maskowany lekceważącą obojętnością.

Jeśli więc z takiego makiawelicznego powodu ktoś chciałby prowadzić politykę „historycznej grzeczności”, to rekomendowałbym ją zdecydowanie bardziej wobec pani Merkel, niż wobec pana Putina. Już prędzej pomógłbym Merkel w jej kłopocie z tzw. wypędzonymi, niż zapewniał Putina, że tego roku w rocznicę wojny Polska na chwilę zapomni o sowieckich zbrodniach wojennych.