Dziwi mnie łatwość, z jaką profesor Zbigniew Ćwiąkalski składa takie obietnice. Bo co może zrobić? Zaproponować kolejne zaostrzenie prawa? Nie jest nadmiernym zwolennikiem tego typu recept. A zresztą możliwe, że w tym przypadku to rzeczywiście niecelowe. Bo pijanym kierowcom podnoszono już kary.
Mógłby w teorii zrobić coś więcej. Upominać prokuratorów, aby nie traktowali sprawców takich wypadków zbyt wyrozumiale. I reagować, gdy któryś prokurator dopuści się naprawdę skandalicznego aktu pobłażliwości. Tylko że już dziś minister Ćwiąkalski, wciąż będący prokuratorem generalnym, obiecał, że nie będzie się do pracy prokuratorów wtrącał. A w przyszłości zamierza związać sobie ręce stosowną ustawą. Pracę prokuratorów ma nadzorować urzędnik niezależny od ministra. Więcej - w praktyce wyłaniany przez swoich kolegów prokuratorów. Jeśli wierzyć wieściom o projekcie powstającym pod patronatem ministra Ćwiąkalskiego.
Po co więc szef resortu sprawiedliwości cokolwiek obiecuje? Ano dlatego, że Polacy jeszcze długo będą pytali o walkę z przestępczością właśnie rząd.
W 2003 roku pomysł oddzielenia funkcji prokuratora generalnego od stanowiska ministra sformułował SLD-owski minister sprawiedliwości Grzegorz Kurczuk. Pisałem o tym wówczas w "Newsweeku". Większość moich rozmówców-polityków była sceptyczna. Nie kto inny jak Ryszard Kalisz, także z Sojuszu Lewicy, pytał: a co z odpowiedzialnością rządu za politykę karną? Jakie mu pozostaną instrumenty?
Dziś Kalisz nie powtórzyłby tamtch wątpliwości. Bo wręcz wypada domagać się oddzielnego prokuratora generalnego - w ramach już nawet nie mody, a nowej politycznej poprawności. Ogarnęła ona nie tylko SLD, ale także Platformę Obywatelską. W 2003 roku jej czołowy autorytet prawny Jan Rokita był zdania, że takie oddzielenie jest niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Zmienił zdanie, a wraz z nim cała PO na fali krytyki ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Odebranie prokuratury ministrowi ma nas chronić przed politycznym manipulowaniem śledztwami. I przed medialnymi popisami szefa resortu, gdyby chciał sobie nabijać punkty, kreując się na pogromcę przestępców.
Tylko że w polityce rzadko kiedy mamy do czynienia z zerojedynkowym zderzeniem racji. Wybierając jedną wartość, dokonujemy tego kosztem innej. Bo co wtedy, gdy rząd będzie miał poczucie, że prokuratorzy nagminnie bagatelizują jakiś bulwersujący typ przestępstw. Albo że nie przykładają się do wyjaśnienia drastycznej afery? Otóż rząd będzie bezbronny. Bezbronny, choć i tak obciążany przed opinią publiczną skutkami takich zaniechań. Odpowiedzialność spocznie na prokuratorze generalnym. Swoją posadę będzie on zawdzięczał swoim kolegom prokuratorom. I może się okazać całkowicie niewrażliwy na głosy opinii publicznej.
Na świecie jest różnie. Są państwa, które w związku ze swoimi doświadczeniami (na przykład Hiszpania, która wyszła z dyktatury) uniezależniły prokuraturę. Ale jeśli uważać za mateczniki demokracji Anglię, Francję i USA, wszędzie tam szef resortu sprawiedliwości jest prokuratorem generalnym. Oczywiście, tej unii personalnej towarzyszą najróżniejsze zabezpieczenia - na przykład Francja zleca większość czynności związanych z dochodzeniem prawdy sędziom śledczym. Niemniej z jakichś powodów zachowuje łączność prokuratury z rządem. I traktuje prokuratorów jako część władzy wykonawczej. Jako urzędników. Obdarzonych wprawdzie pewnymi gwarancjami niezależności, ale przecież zależnych nie wyłącznie od swojej korporacji.
Minister Ćwiąkalski decyduje się na skrajną wersję reformy prokuratury. Bo nawet wśród jej zwolenników nie ma jednego zdania na temat stopnia owego oddzielenia. Bliski PO, a na pewno krytyczny wobec dorobku ministra Ziobry profesor Andrzej Rzepliński proponował kilka miesięcy temu w rozmowie ze mną, aby obdarzony wieloma samodzielnymi uprawnieniami prokurator generalny był jednak zastępcą ministra mianowanym przez premiera. Tymczasem zdecydowano się na proste powiedzenie prokuratorom: rządźcie się sami.
Czy uchroni to wymiar sprawiedliwości od politycznych gierek, od manipulowania śledztwami? Wątpię, sami prokuratorzy nie są przecież wolni od własnych sympatii, a czasem uwikłań. Różnica będzie jedna: opinia publiczna będzie mogła je tylko obserwować, bez choćby teoretycznej szansy na korektę. Taką korektą była na przykład przegrana PiS. Można sobie wyobrazić, że teraz Platforma pokaże, jak rozumnie korzystać z wpływu na prokuraturę. Bez nadgorliwości poprzedniej ekipy, ale z pożytkiem obywateli.
Mogłaby, ale nie chce. Można by to uznać za wypadek przy pracy. Za zbyt mechaniczne przesunięcie wahadła w drugą stronę. Ale można też potraktować tę decyzję jako świadomy wybór. Rząd rezygnuje z wielu atrybutów swojej władzy, a wraz nią z odpowiedzialności. Takie tony pobrzmiewały przecież w expose Donalda Tuska.
Jeśli ktoś z polityków PO przeprowadzał taką kalkulację, to jest w błędzie. Tusk nie potrafił na początku ukryć wątpliwości, czy stawiać na profesora prawa, czy na polityka skłonnego choć trochę do energicznej walki z przestępczością. Wybrał profesora. I teraz to do tego profesora zgłoszą się wyborcy rozgniewani wyjątkowo okrutnym morderstwem czy kolejnym ślamazarnie prowadzonym śledztwem. I nic nie pomoże odsyłanie ich wówczas do biura niezależnego prokuratora generalnego. PO funduje sobie istotny kłopot. I nie będzie mogła powiedzieć, że jej nie ostrzegałem.