Niektóre powody tych animozji są po ludzku bardzo zrozumiałe. Kaczyńscy, zwłaszcza Jarosław, mogli przejść sto razy do porządku dziennego nad czasami rządu Suchockiej, gdy ich inwigilowano i nazywano antypaństwową opozycją. Ale ta zadra tkwi w nich głęboko. Donald Tusk może twierdzić, że niedawne polowanie Jacka Kurskiego na jego tajemnice rodzinne, niewątpliwie jakoś autoryzowane przez sztab Lecha Kaczyńskiego, nic go nie obeszło, ale ludzie dobrze go znający przedstawiają to doświadczenie jako ledwie zabliźnioną ranę. Inne wzajemne pretensje same w sobie nie musiałyby trwale dzielić. Jarosław Kaczyński uważa na przykład Jana Rokitę za człowieka niewychowanego. Donald Tusk szydzi sobie z podejrzliwości obecnego premiera. Wszystko to miesza się z posunięciami
wyrozumowanymi i cynicznymi – jak wtedy, gdy Kaczyńscy próbowali oddzielić Rokitę od reszty PO, by tym mocniej za chwilę w niego uderzyć.

Politycy z otoczenia Tuska, Rokity i Kaczyńskich zapewniają zgodnie, że to tylko logika międzypartyjnej rywalizacji. I podsuwają czysto polityczne uzasadnienia głębokiej niechęci. Jeden z wpływowych doradców Tuska tłumaczył niedawno, że i w PO i w PiS wciąż mocno zakorzenione jest przeświadczenie, że dwubiegunowa polaryzacja, jaką wytworzyły te partie, dzieląc między siebie znaczne odłamy społeczeństwa, to zjawisko nietrwałe. Że jedna będzie musiała zniknąć. To powód, aby podnieść partyjnym przywódcom poziom adrenaliny, uczynić ich nerwowymi i skłonnymi do wzajemnych fauli.

Ale po 1989 roku obserwowaliśmy już partie, które walczyły o zepchnięcie się nawzajem ze sceny politycznej. Nigdy jeszcze ich waśnie nie niosły ze sobą aż takiego osobistego napięcia między liderami. Więc jednak psychologia? Spróbujmy prześledzić wzajemne relacje bohaterów wydarzeń.

W latach 90. były one rzadkie i przerywane wieloma latami przerwy. Jan Rokita popadł w głęboki konflikt z Kaczyńskimi, atakując obu braci w imieniu rządu Suchockiej, za co oni odpłacali mu równie dosadnymi replikami. W tle były oczywiście podejrzenia Kaczyńskich, że są inwigilowani. Ponieważ kojarzyli je z rządem Suchockiej, musiało to rzutować na stosunek do Rokity. Nawet wówczas, gdy ten w drugiej połowie lat 90. zaczął ewoluować w wielu sprawach w kierunku ich poglądów.

Tuska znał z kolei przede wszystkim Lech Kaczyński z Trójmiasta. W latach 80. jako działacz nielegalnej „Solidarności” dyskutował z nim jako młodym liberałem w mieszkaniach gdańskich opozycjonistów i tamtejszych kościołach. Zawiązała się między nimi nić sympatii. W latach 90. Tusk jako lider KLD, a potem polityk Unii Wolności stykał się w Sejmie z obydwoma braćmi Kaczyńskimi, ale choć byli przeważnie po różnych stronach politycznej barykady, nie dzielił ich ostry personalny konflikt.

Tak naprawdę ich wzajemne relacje stały się istotne po roku 2001, kiedy ich partie PO i PiS podjęły decyzję, że zawrą koalicję rządową. To wtedy na paru kolacjach dochodzi do pojednania Rokity z obydwoma braćmi, ba, polityk PO wyznaje przyszłemu prezydentowi, jak bardzo chciałby przejść do historii. Także Tusk dba o podtrzymanie dobrych stosunków, poznając lepiej Jarosława. Ludzie, którzy dobrze ich znają, twierdzą, że podziały między nimi nie układają się według linii partyjnych. Lech nadal rozumie się dobrze z Tuskiem – obaj są ludźmi na pewnym luzie, dla których polityka nie jest wszystkim. Jarosław znajduje natomiast – jak się potem okazuje na krótko – wspólny język z Rokitą. Obaj są piekielnie ambitni i zafiksowani na polityce.

Te krzyżujące się wzajemne stosunki rodzą nawet polityczne plotki – o tym, że Tusk wykorzystuje swe dobre stosunki z Lechem do podgryzania pozycji Rokity jako przyszłego premiera. Wszystko to jednak kończy się wraz z kampanią wyborczą. Bracia uznają, że są zbyt ostro atakowani – Jarosławowi nasuwają się nawet mocno przesadne skojarzenia z materiałami Lesiaka. Odpowiedzią obozu PiS staje się sprawa dziadka Tuska. Oficjalnie i Lech, i Jarosław się od niej dystansują. Ale Jacek Kurski nie ponosi za grzebanie w genealogii lidera PO poważnej kary.

Reklama

Po wyborach stosunki rozjeżdżają się coraz bardziej, choć z pewnymi zakłóceniami, na przykład Rokita jest kilkakrotnie kokietowany jako potencjalny sojusznik PiS. Kaczyńscy przypisują rozpad koalicji frustracji Tuska po wyborczej porażce. Jarosław wdaje się w rozważania o jego stanie psychicznym i zaciśniętych ustach. Liderzy PO obwiniają z kolei Kaczyńskiego o cynizm i żądzę władzy. Obserwując z boku, można stwierdzić, że jedna strona nie potrafi sobie poradzić z przegraną, a druga z sukcesem. Ostatnie nieudane spotkanie Tuska z Jarosławem Kaczyńskim w sejmowej restauracji ma przynieść przełamanie impasu w koalicyjnych rozmowach, kończy się wielką debatą, co kto tak naprawdę powiedział. Po tym przestają się do siebie definitywnie odzywać.

Słabszym ogniwem okazuje się być jeszcze prezydent. Na pierwszym spotkaniu z liderami PO w pałacu podczas styczniowego kryzysu politycznego nagrywa
ostentacyjnie swego dawnego znajomego z Gdańska, sugerując jego brak wiarygodności. Na drugim rozkrochmala się i wyciąga czerwone wino. Ale nadzieje na trwalsze pojednanie okazują się płonne. Lech Kaczyński jest tylko cieniem swego brata. Tusk zaraz po tym spotkaniu biegnie do programu Tomasza Lisa, by żartować sobie z podobieństwa braci Kaczyńskich, co jest na nich czerwoną płachtą. A kokietowany potajemnie Rokita waha się przez moment, by z tym większym zapamiętaniem mnożyć epitety skierowane w lidera PiS. Dziś podobno nie mówi o nim prywatnie inaczej niż „on”. Można chwilami odnieść wrażenie, że osoba numer dwa w Platformie przeniosła wszystkie pretensje do świata – także do partyjnych kolegów, którzy zwlekają z powołaniem go na szefa klubu i nie zawsze respektują jego pozycję – na znienawidzonych Kaczorów.

Tyle że odpowiedź na pytanie: co się z nimi stało, nie da się sprowadzić do jednej formułki. Dlaczego wyluzowany miękki Tusk staje si w pewnych sytuacjach równie brutalny co apodyktyczny, nieufny premier Kaczyński. W tej sytuacji sprawa inwigilacji prawicy to tylko kolejna iskra wywołująca kolejny pożar. Sprawa poważna – problem afery z udziałem służb, do której PO nie potrafi się odpowiednio odnieść, a PiS trochę wykorzystuje do partyjnej rozgrywki – miesza się z groteskowymi żalami i wzajemnymi podejrzeniami. Co szczersi partyjni koledzy twierdzą, że Jarosław Kaczyński byłby w stanie uwierzyć w każde zło, które można by przypisać Tuskowi czy Rokicie. I na odwrót, liderzy PO przyjmą ponoć na wiarę każdą „zbrodnię” przywódcy PiS.

Historia znała podobne przykłady i to w demokracji. Francuski były premier Clemenceau tak nienawidził byłego prezydenta Poincare, że nie poszedł na jego pogrzeb, a znów gdy amerykański senator Cabot Lodge chciał iść na pogrzeb byłego prezydenta Wilsona, wdowa odradziła mu to: „On by sobie tego nie życzył”. Takie emocje kojarzą się z wielką polityką, pełną ideowych sporów i wielkich dylematów. I co prawda cele PO i PiS wydawały się być krojone z rozmachem: oczyszczenie państwa, ukrócenie nadużyć, nowa administracja, uzdrowiony wymiar sprawiedliwości. Ale czy równie wielkie są spory o to, czy w sejmowej knajpce Kaczyński nie powiedział czegoś Tuskowi, czy przeciwnie, Tusk udał, że nie słyszy Kaczyńskiego? Czy dla objaśnienia porażki dużego politycznego projektu jesteśmy skazani na psychoanalizę? Czy wzajemna nienawiść nie stała się osobnym problemem politycznym obok ideowych lub taktycznych różnic?

Zarazem Kaczyński, Tusk i Rokita to ostatnia generacja dawnych działaczy antykomunistycznych przy władzy. Niezależnie od całej toksyczności, którą się wykazali, wiele razy dowiedli, że o coś im w polityce chodzi. Pewien dziennikarz skwitował to trafnie: – Oczywiście ich koledzy (to konkretne nazwiska działaczy PO i PiS młodszego pokolenia) dogadaliby się w trymiga i podzielili między siebie boisko. Tylko czy Polska byłaby od tego lepsza?

Wracając do trumien Piłsudskiego i Dmowskiego, ci politycy nie lubili się serdecznie i często szkodzili sobie nawzajem, zupełnie inaczej rozumiejąc dobro Polski, a jednak w roku 1919 Piłsudski znany z twardego charakteru i wysokiego mniemania o sobie napisał do Dmowskiego list zaczynający się od słów „Drogi panie omanie”. Porozumienie było chwilowe, chodziło o wspólne stanowisko Polaków na przesądzającej o ich losie paryskiej konferencji. Czy ktoś z naszej wielkiej czwórki będzie kiedyś w stanie zasiąść do pisania takiego listu? Co miałoby ich do tego zmusić?


Piotr Zaremba, publicysta DZIENNIKA