Próbowaliśmy odtworzyć życiorys arcybiskupa na podstawie tego, co sam mówi, oraz tego, co zawierają dokumenty odkryte w IPN.
"Jestem niewinny. Nigdy nie byłem tajnym współpracownikiem SB" - twierdził arcybiskup Stanisław Wielgus w pierwszych dniach po ukazaniu się informacji o jego tajnych związkach ze Służbą Bezpieczeństwa, ale nie padają szczegóły.
"Ja nie wypieram się tych kontaktów, bo były one wtedy konieczne" - ustępuje o krok, kiedy informacje są pełniejsze.
"W ciągu kilku godzin instruowano mnie, jak mam przekazać zdobyte informacje. Do kogo napisać odpowiednią kartkę i dokąd pojechać na spotkanie" - przyznaje w piątkowym oświadczeniu, kiedy szczegóły współpracy są już powszechnie znane.
Pierwsza randka wywiadowcza?
Jest ciepłe październikowe popołudnie 1973 r. Austria. Salzburg. Wysoki, postawny mężczyzna, mający niewiele ponad 30 lat lat, podjeżdża fiatem na polskich rejestracjach w pobliże ryneczku Residenzplatz. Parkuje na jednej z bocznych uliczek. Po upewnieniu się, że nikt go nie śledzi, elegancko ubrany mężczyzna o miłej powierzchowności idzie szybkim krokiem w kierunku placu.
Rzut oka na zegarek. Jest za dwie piąta. Mężczyzna zwalnia i idzie w stronę, gdzie znajduje się kawiarnia Glockenspiel, usytuowana naprzeciwko kościoła. Jako znak rozpoznawczy, mający ułatwić jego identyfikację polskiemu oficerowi wywiadu, z którym ma tu odbyć pierwszą tajną "randkę", do prawej kieszeni marynarki wkłada ostatni numer tygodnika "Stern". Gazetę złożył tak, żeby gwiazda na stronie tytułowej była widoczna na zewnątrz. Robi dokładnie tak, jak kilka tygodni temu poinstruowali go opiekunowie z wywiadu. Szkolenie odbyło się w jednym z tajnych lokali w Warszawie będących w dyspozycji polskiego wywiadu. Spał i jadł w tym mieszkaniu przez cztery doby. Zmieniali się tylko jego nauczyciele. Instruktorzy szpiegowskiego fachu.
Teraz, stojąc w pobliżu salzburskiego kościoła, modli się, żeby jego nieznany mu partner z centrali polskiego wywiadu zjawił się punktualnie. To, że zwraca się do niebios - w myśl zasady: jak trwoga, to do Boga - dla niego jest czymś naturalnym. Jest przecież kapłanem. To ksiądz Stanisław Wielgus. Młody doktorant z Lublina, tajny współpracownik SB o pseud. Adam nr 6377. Do zadań agenturalnych dla wywiadu zostaje mu nadany nowy pseudonim - Grey.
Tak prawdopodobnie mogło przebiegać spotkanie Stanisława Wielgusa, czyli "Greya", z oficerem wywiadu, choć w oświadczeniu arcybiskup pisze, że "nigdy, ani przez chwilę, nie zamierzał realizować powierzonego mu zadania i nie podjął w tym kierunku żadnych kroków".
Obrazki z książeczek dla dzieci
Po kilkudziesięciu latach, które minęły od momentu podpisania przez Stanisława Wielgusa zgody na współpracę z wywiadem, a na chwilę przed zaprzysiężeniem na metropolitę archidiecezji warszawskiej, w styczniu 2007 roku, już nie szary ksiądz, ale arcybiskup Stanisław Wielgus wyrzucił z pamięci fakt podpisania zgody na współpracę z wywiadem. I wiele, wiele innych fragmentów swego życia. A może arcybiskup próbuje je tylko przemilczeć?
Chętnie za to opowiada o sielskim dzieciństwie, latach szkolnych i początkach kapłaństwa. Pochodzi z niezamożnej, wielopokoleniowej rodziny wiejskiej z okolic Lublina. Jak twierdzi, rodzice byli bogobojni. Dom przesiąknięty był też duchem patriotyzmu. Arcybiskup podkreśla, że ta atmosfera domu rodzinnego ukształtowała go na całe życie. Podkreśla też to, że trudne warunki uprawiania ziemi i ogólna bieda panująca po wojnie w Polsce nauczyły go odpowiedzialności. Opowiadając o swoim dzieciństwie, przedstawia obraz niemal jak z Chełmońskiego - kiedy jako brzdąc kilkuletni (urodził się w 1939 roku, po wojnie miał więc sześć lat) biegał po łąkach za gęsiami i krowami.
Jako 13-letni chłopak przenosi się do Lublina, gdzie rozpoczął naukę w liceum. Zamieszkał u starszej siostry.( Był jednym z sześciorga dzieci - cztery dziewczęta i dwóch chłopców). Przez całą szkołę średnią - wspomina - dręczył go ciągle głód. Zwykła zupa była niemal świątecznym rarytasem, a codziennym posiłkiem kilka kromek chleba ze smalcem.
Po skończeniu szkoły średniej, w czasie wakacji, doznał olśnienia, że "kapłaństwo jest jedyną jego drogą życiową".
Wspominając czasy pierwszych lat po wyświęceniu na księdza, co nastąpiło w 1962 r. po raz pierwszy potrąca o nutę, do której będzie wracał później, a która ma stanowić zarazem alibi dla jego niezłomnej postawy wobec komunizmu i czystości moralnej. Wspomina, jak to jako młody ksiądz, chcąc zorganizować młodzież wokół Kościoła, musiał łapać młodych ludzi na ulicach i zapraszać do punktu katechetycznego. "Za tę działalność zostałem opisany jako wróg Polski Ludowej" - ujawnia czytelnikom. W oświadczeniu podkreśla też fakt inwigilacji przez SB, jako dowód prześladowania przez władze komunistyczne.
Droga do SB
Już po wyświęceniu rozpoczął studia filozoficzne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1968 roku napisał pracę magisterską, a cztery lata później doktorat - już jako młody pracownik naukowy na KUL-u.
W 1973 roku dochodzi do pierwszego wyjazdu młodego doktora do Niemiec na stypendium Fundacji im. Aleksandra Humboldta. Przed wyjazdem ksiądz Wielgus miał duże kłopoty z dostaniem paszportu i "wtedy musiał spotykać się z tymi panami" - twierdzi. A byli to ludzie z Departamentu I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czyli wywiadu.
W ostatni piątek, na kilkadziesiąt godzin przed ingresem, arcybiskup Stanisław Wielgus uchyla rąbek prawdy, pisząc w oświadczeniu, że jakiś nadzwyczaj brutalny funkcjonariusz "wrzaskiem i groźbami, że mnie zniszczy, skłonił do podpisania współpracy z wywiadem".
Ale chwilę potem używa obezwładniających słów, które zapierają dech w piersiach. Których żaden normalny człowiek nie ośmieliłby się nigdy wypowiedzieć: "Nigdy nie zdradziłem Chrystusa i Jego Kościoła ani w czynach, ani w słowach, ani w intencjach. Nigdy nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy swoimi czynami czy słowami".
Warszawski metropolita zastrzega się, że z oficerami SB "rozmawiał wyłącznie o sprawach ogólnych, o sytuacji międzynarodowej, o sytuacji ekonomicznej w kraju itp". Przyznaje więc, że tematów do rozmów z esbekami miał sporo.
Wykorzystanie księdza Stanisława Wielgusa w roli agenta wywiadu nie było przypadkowe. Był w tym czasie już sprawdzonym, a więc pożytecznym i wiarygodnym agentem lubelskiej SB.
Z Wydziałem IV - zajmującym się walką z Kościołem - wedle materiałów IPN, ksiądz Wielgus współpracował od 1967 r., czyli od czasów studiów na KUL. Przekazujący go wywiadowi oficerowie miejscowej SB - współpracujący z Wielgusem przez pięć lat - nie mogą się go nachwalić. Podkreślają, że "uzyskali od niego szereg konkretnych informacji, stanowiących znaczną wartość operacyjną w pionie IV Departamentu MSW". Te informacje, zaznaczają, są tym cenniejsze, że dotyczą niezwykle hermetycznego środowiska.
Szczycą się tym, że potrafili zwerbować człowieka o wysokim poziomie intelektualnym, gruntownej wiedzy i dużym już dorobku naukowym. Praca naukowa, ich zdaniem, znacznie zmniejszyła jego aktywność duszpasterską. Wskazują też na nietypowe, jak na duchownego, skłonności w jego zachowaniu i postępowaniu. Nie za bardzo lubi chodzić w sutannie, na co zwracali mu uwagę jego kościelni zwierzchnicy. Jego żywiołem jest towarzystwo ludzi świeckich. Urlopy lubi spędzać w nieskrępowanych warunkach campingowych.
No i wreszcie pada zdanie kluczowe, potwierdzone w innej formie przez samego arcybiskupa. "Chęć wyjazdu na Zachód podyktowana została ambicjami naukowymi <Greya>".
Dla zilustrowania tej charakterystyki muszę przytoczyć dłuższy fragment jego wypowiedzi dla wtorkowej "Gazety Wyborczej": "Przede wszystkim mam żal do siebie, że byłem tak naiwny. Trzeba było od razu, zdecydowanie, to uciąć. Tylko wydawało mi się, że wtedy zamknąłbym sobie drogę do wyjazdów zagranicznych. Chociaż można było wtedy i z tego zrezygnować. Tylko wtedy nie byłoby tych prac, które w związku z tymi wyjazdami powstawały".
Gdybym miał przez chwilę wcielić się w rolę psychoanalityka, powiedziałbym, że arcybiskup Stanisław Wielgus nie do końca rozumie ani wagi swych słów, ani znaczenia swoich czynów.
Pytany przez dziennikarza "GW": "Jaki jest cel wrzawy wokół teczki Waszej Ekscelencji?", odpowiada: "Żeby mnie zniszczyć". Zaś pytany w jakim celu, twierdzi: "Mam określone poglądy, które się mogą komuś nie podobać. A może w tej chwili jest jakiś szał? No niestety - istnieje w tej chwili swego rodzaju terroryzm medialny" - atakuje arcybiskup Wielgus media.
Tymczasem jest odwrotnie - to metropolita warszawski próbuje stosować terroryzm wobec mediów, domagając się, aby były ślepe i głuche, a przede wszystkim nieme. Nie tylko na jego przeszłość, ale i obecną postawę. Tak jak przez lata ksiądz Stanisław Wielgus nie widział nic złego we współpracy z SB, tak teraz nie przeszkadzają mu półprawdy i kłamstwa. Wygląda na to, że nic się nie zmienił.
To nie służba Bogu i ludziom, ale wybujałe ambicje i chęć życia w komfortowych warunkach pchnęły Stanisława Wielgusa w objęcia bezpieki. Taki wizerunek jego osoby wyłania się z przebiegu jego dotychczasowego życia - pisze DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama