Nad rozwiązaniem tych zagadek łamią sobie dziś głowy najlepsi w Polsce policyjni specjaliści od kradzieży drogocennych wyrobów jubilerskich. Jak do tej pory bez rezultatu. Sprawcy kradzieży wraz z łupem rozpłynęli się we mgle.
Uroczy oszuści
Jedno jest pewne, nieco ponad tydzień temu w Gdańsku dokonano drugiej pod względem wielkości łupu kradzieży drogocennych kamieni w ostatnich latach w Europie. Tak się złożyło, że rekordowa kradzież miała miejsce akurat miesiąc temu w Antwerpii. Tam z pilnie strzeżonego banku ABN-AMRO złodziej skradł diamenty warte 27 mln dolarów. Supergangster poszukiwany dziś na całym świecie listami gończymi potrafił niczym świetnie wyszkolony oficer wywiadu wkraść się w łaski każdego. Okazał się uroczym oszustem, mężczyzną o nienagannych manierach i wielkim uroku osobistym. Przedstawiał się jako argentyński biznesmen Carlos Hector Flomenbaum. Przez blisko rok jako stały klient banku zdobył niemal bezgraniczne zaufanie kilku jego pracowników. I to tak skutecznie, że ci zamówili u niego dorobienie oryginalnych kluczy do działu, w którym przechowywano diamenty. Udało mu się też wyciągnąć od personelu banku informacje o miejscu przechowywania szlachetnych kamieni.
Po odkryciu kradzieży nawet szefowie banku w Antwerpii rozkładali bezradnie ręce, jakby chcieli powiedzieć: po takim człowieku nie można się było tego spodziewać.
Oficerowie Interpolu twierdzą, że złodzieje wyrobów jubilerskich nigdy nie działają w pojedynkę. Zawsze stoją za nimi wyspecjalizowane organizacje przestępcze. Są zapleczem technicznym i finansowym dla specjalistów dokonujących bezpośredniej kradzieży.
Zapewne podobnie było i w Gdańsku, choć tu łup był wielokrotnie mniejszy niż w Antwerpii. Skradziono bowiem tylko 230 diamentów wartych 1,5 mln dolarów. Ale złodziej był z pewnością członkiem międzynarodowej szajki zawodowo zajmującej się skokami na jubilerów - zakładają wstępnie śledczy.
Karta czipowa
Policja niechętnie podaje jakiekolwiek informacje z prowadzonego śledztwa. Pewne szczegóły jednak dotarły do mediów. Zbiór był własnością holenderskiej firmy Benelux Diamonds z Antwerpii. Do Polski na międzynarodową wystawę wyrobów jubilerskich i bursztynów przywiozła go trzyosobowa ekipa reprezentująca firmę - dwaj Holendrzy i Belgijka. Do depozytu przekazał go w środę wieczorem jeden z Holendrów. Depozyt ten znajdował się w podziemiu jednej z hal wystawowych na gdańskim Przymorzu. Kiedy następnego dnia ten sam Holender zgłosił się po odbiór zbioru, ochrona poinformowała go, że sejf jest pusty, bo rano drogocenne kamienie zabrał jakiś mężczyzna, który wykazał się odpowiednimi uprawnieniami. Jak opowiadali później strażnicy, kiedy powiedzieli o tym Holendrowi, ten zbladł i omal nie dostał zawału serca. Doszedł do siebie po kilku minutach, kiedy posadzono go na krześle i podano wodę. Ale nadal najwyraźniej był w szoku. Teraz pomaga specjalnej grupie policji powołanej do prowadzenia śledztwa.
Na razie udało się jedynie ustalić rysopis mężczyzny, który odebrał depozyt. Wedle portretu pamięciowego brawurowej kradzieży dokonał 30-kilkuletni, wysoki, szczupły mężczyzna. Ochrona w czasie zeznań twierdziła, że mężczyzna ten posługiwał się biegle angielskim, ale wypowiedział ledwo jedno, dwa zdania. Dzień po kradzieży, czyli w poprzedni piątek, pod jednym ze sklepów w gdańskiej Rumii, leżącej kilkanaście kilometrów od miejsca kradzieży, znaleziono torbę. To w niej były przechowywane w sejfie skradzione diamenty. Torbę natychmiast przekazano do laboratorium kryminalistycznego, gdzie poddana została szczegółowym analizom. Ocenę śladów znalezionych na torbie zakłóca to, że nikt nie wie, jak długo leżała ona na ulicy i kto jej w tamtym miejscu dotykał. Toteż nic dziwnego, że badania mikrośladów na torbie, które potwierdziły, że znajdowały się w niej diamenty, nie posunęły śledztwa naprzód.
Do mediów dotarł tylko jeden ważny szczegół, niepotwierdzony jednak przez policję. Otóż pojawiła się informacja, że aby ktoś mógł podjąć diamenty z depozytu, musiał użyć specjalnej karty czipowej. Wedle tego samego przecieku jeden z Holendrów miał właśnie taką kartę utracić. Do tej pory nie podano jednak w jaki sposób. Czy kartę zgubił, czy ktoś mu ją ukradł? Policja uważa, że plan szajki opierał się na wcześniejszej kradzieży karty czipowej. Być może w przyszłości dowiemy się, jak naprawdę przebiegały przygotowania do tego brawurowego skoku i jak go dokonano.
Podstawowy wątek śledztwa zakłada też, że kradzież jest dziełem międzynarodowej grupy, w której główną rolę odegrali polscy przestępcy. Skąd takie założenie? Bo od wielu lat branża jubilerska stała się ulubionym obiektem polskiej przestępczości. Policja nie prowadzi osobnych statystyk kradzieży i napadów na sklepy jubilerskie, ale media, które opisują skoki na jubilerów, pełne są takich zdarzeń.
Od Żelaza do młotka
Polskie tradycje napadów i kradzieży jubilerskich sięgają przełomu lat 60. i 70. Wtedy to ówczesny szef wywiadu MSW Mirosław Milewski wysłał na Zachód czteroosobową rodzinkę braci Janoszów z Bielska-Białej. Te zawodowe rzezimieszki otrzymały od swojego zleceniodawcy zadanie zdobycia w przestępczy sposób różnego rodzaju wartościowych przedmiotów: złota, precjozów, dzieł sztuki, futer, zegarków i oczywiście zachodniej waluty. Miały one wzbogacić tzw. fundusz operacyjny wywiadu. Cała operacja pod kryptonimem Żelazo była ściśle tajna. W razie wpadki Janoszowie musieli dawać sobie radę sami. Jedną z podstawowych bandyckich zdobyczy braci były wyroby jubilerskie zrabowane w Hamburgu i Berlinie. W sumie przywieźli pięć walizek złotych pierścionków, kolii wysadzanych kamieniami, brylantów i złotych zegarków. Samych sztabek złota zrabowali blisko 240 kg. Ogromna część łupu trafiła do rąk oficerów MSW zaangażowanych w tajną operację i nadzorujących ją z kraju. W budynku ministerstwa przez pewien czas istniał tajny sklepik, w którym można było kupić oryginalne wyroby sztuki jubilerskiej. Niekiedy, na przykład z okazji rocznicy rewolucji październikowej, pracownicy obdarowywani byli tymi precjozami jako premią.
Kiedy wydawało się, że bandyckie wyczyny braci Janoszów definitywnie odeszły w przeszłość wraz z Peerelem, niepodziewanie na początku XXI wieku obserwujemy renesans takich praktyk. Jednakże w całkowicie nowej postaci. Gangi złożone z młodych ludzi z Ziem Odzyskanych wyspecjalizowały się w prymitywnych napadach na sklepy jubilerskie w Niemczech. Stały się prawdziwym postrachem niemieckich jubilerów. Zagłębiem, z którego werbują swoich członków, jest dawne województwo koszalińskie i jego stolica. System napadów przez kilka lat był zawsze taki sam. Bandyci nazywali to akcjami na jumę. Gangsterzy już na terenie Niemiec kradli masywne auta terenowe, które służyły im następnie do włamań do salonów jubilerskich. W biały dzień samochód na pełnym gazie taranował wystawę, bandyci w ciągu kilkudziesięciu sekund pakowali towar i uciekali. Po kilkunastu kilometrach zwykle porzucali skradziony wóz i przesiadali się do samochodów wspólników. Ich ulubionym towarem były zegarki renomowanych marek. Gangsterzy w ciągu jednego roku potrafili ukraść zegarki wartości kilkudziesięciu milionów euro. Ale oczywiście nie gardzili inną biżuterią, która akurat znajdowała się w sklepie.
Jeden gang liczy przeciętnie od 100 od 300 osób, od szefów, przez werbujących, do oficerów i wykonawców. Na wypad do Niemiec jadą zwykle trzy, cztery ekipy z jednego gangu, liczące około pięciu osób. Stojący najniżej w hierarchii zarabiają blisko 40 tys. miesięcznie. Bossowie w krótkim czasie dorabiają się niewyobrażalnych fortun i są bezkarni. Setki aresztantów i więźniów z tych gangów, którzy wpadli w czasie roboty lub zostali wsypani przez kumpli, siedzą w więzieniach polskich i niemieckich. Ale po wyjściu na wolność wracają do swojej specjalizacji.
Od ponad dwóch lat system taranowania wystaw stał się już praktycznie niemożliwy. Większość właścicieli sklepów jubilerskich w Niemczech postawiła przed nimi wysokie betonowe kwietniki wysokości prawie jednego metra, stanowiące swoistą blokadę. Gangi musiały przerzucić się na inną metodę. Polega ona na tym, że uzbrojeni w młotki złodzieje tłuką witryny sklepów jubilerskich. W ciągu kilkunastu sekund rabują z wystawy wszystko, co cenne i wskakują do samochodów z włączonymi silnikami. Od nowej metody zostali nazwani młotkarzami.
Nad pięknym, modrym Dunajem
Ale polskie gangi mają też na swoim koncie brawurowe kradzieże, których by się nie powstydzili najlepsi włamywacze. Jeden z nich swoją akcję przygotowywał miesiącami.
W centrum Wiednia na Tandler Platz mieścił się sklep jubilerski Schwartza oddalony o kilkaset metrów od kanału Dunaju. 26 lutego 1999 roku polscy gangsterzy podpłynęli do niego pontonem poprzez kolektor wpadający do kanału i przebili się przez ściany trzech sąsiednich piwnic, z których ostatnia znajdowała się pod sklepem jubilerskim. Za pomocą belki i pneumatycznego podnośnika do samochodów ciężarowych wybili dziurę w podłodze sklepu. Dziura o średnicy 1,5 m zgodnie z obliczeniami powstała między wystawą a ladą, jedynym miejscem, w którym nie działała fotokomórka, bo zasłaniała ją właśnie lada. Salon został opróżniony do czysta. Wyczyszczono 70 szuflad w ladzie i całą wystawę. Po kilku latach policja dotarła do prawdopodobnych sprawców tej kradzieży. Odpowiadali jednak tylko za paserstwo, bo choć znaleziono w ich domach biżuterię i zegarki pochodzące z tamtej kradzieży, nie przyznali się do winy. Policjanci austriaccy komentowali ten napad słowami pełnymi podziwu. Po pierwsze dlatego, że napad przygotowano tak, by nie było żadnych ofiar, a po wtóre, z powodu jego precyzyjności. - Przecież musieli zdobyć plany wiedeńskich kanałów - mówili miejscowi policjanci. - Komu z naszych przestępców by się chciało? W dodatku później musieli cały czas poruszać się za ladą na czworakach, aby nie włączyć fotokomórki, czy to mogli być nasi? - pytali.
Czy kradzież diamentów wartych 1,5 mln dolarów z gdańskiego depozytu była wyrafinowaną, precyzyjnie zaplanowaną złodziejską operacją? A może bezczelnym wykorzystaniem nadarzającej się okazji? Czy rabusie zawdzięczają swe powodzenie amatorszczyźnie ochroniarzy pilnujących sejfów z drogocennymi kamieniami? Czy wcześniej poznali słabe punkty zabezpieczeń depozytu - pyta DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama