Inteligent ma pamięć. Ta pamięć mu mówi, że przy każdej większej polskiej zawierusze to on musi - przepraszam za dosadność - dostać od polityki w dupę. Chyba że się ześwini, przejdzie na stronę Edków z mrożkowskiego "Tanga" i stanie się ich błaznem. Wie, że kopanie się Edków przy żłobie wcześniej czy później zwraca się przeciw niemu, więc nie warto brać w kopaninie udziału. Wreszcie inteligent zdaje sobie sprawę, że są rzeczy czy wartości ważniejsze niż boje Edków, a on jako palacz narodowego pieca musi przede wszystkim przenieść przez wszystkie zawieruchy święty ogień rozumności i sensownej zbiorowej tożsamości.

Człowiek z misją
Prawdziwy inteligent jest więc jak kwoka na jajach albo jak stara kobieta ze sztuki Różewicza - po pierwsze wysiaduje. Wysiadywanie jaja rozumności jest clou misji inteligenta i racją jego istnienia. Dlatego byle co nie może go poruszyć. Inteligent gada, zrzędzi, przestrzega, pisze, czyta na temat i analizuje, ale się nie rzuca do byle zawieruchy. Bo wie, że nie wolno mu przerwać dzieła wysiadywania. Zawieruchy przeminą, Edkowie się zmienią, paputczicy znikną z pola widzenia, partie się rozpadną, rządy poupadają, a on musi trwać na swojej katedrze jak Ordon na reducie. Z tym, że jemu nie wolno wysadzić reduty w powietrze. Bo misja intelektualisty to wielki obowiązek. Inteligent jako gatunek nie ma prawa zginąć i musi chronić gniazda i mateczniki dające szansę przetrwania.

Świątynią inteligenta jest uniwersytet, jego ojczyzną są słowa, a powietrzem myśli. W cynicznych czasach brzmi to patetycznie, ale w misji inteligenta musi być trochę patosu, skoro jest ona - rozumując w dzisiejszych kategoriach - rażąco niepraktyczna. Z małymi wyjątkami powodowanymi przez fluktuacje rynku inteligent świadomie wybiera bowiem dolę materialnego pariasa. Gdy wchodzi na drogę akademickiej kariery, wie, że jeśli nawet osiągnie zawodowy sukces i zostanie wybitnym profesorem uniwersytetu, będzie zarabiał tyle co kierownik sali w lepszej restauracji, za naukową książkę zapłacą mu zaś tyle, ile marny konferansjer dostaje za koncert, a przeciętny dziennikarz za jeden czy dwa artykuły. Zdaje sobie także sprawę, że gdyby tylko zechciał, mógłby zająć miejsce każdego z nich, bo góruje nad nimi intelektualnie. Sprzedaje więc swoje szare komórki znacznie poniżej ich rynkowej ceny, bo inne wartości są dla niego ważniejsze.

Inteligent jest cierpliwy
Wszystko to sprawia, że szczególnie trudno jest skłonić inteligentów do buntu. Trzecia RP - rządzona przecież przez inteligentów - traktowała ich w sposób skandaliczny, bo dla skąpego budżetu byli wyjątkowo łatwym źródłem oszczędności. Doszło do tego, że uniwersytecki asystent czy początkujący lekarz po trwającej 17 lat edukacji zarabiał mniej niż kelner, kierowca czy zawodowy kapral bez matury. Ale inteligenci się nie buntowali. A w każdym razie nie buntowali się w sposób skuteczny, otwarty i zorganizowany, jak choćby górnicy, metalowcy czy zadłużeni rolnicy. Bo paraliżowała ich misja. Lekarze byli skutecznie szantażowani obowiązkiem trwania przy łóżkach pacjentów, chociaż ci pacjenci wybierali posłów, którzy kosztem służby zdrowia ratowali budżet trwoniący wielkie kwoty na wspomaganie niewydajnych kopalń. Nauczyciele ulegali szantażowi mediów powtarzających, że nie wolno zostawiać dzieci bez opieki, chociaż rodzice tych dzieci głosowali na polityków, którzy płacili nauczycielom mniej niż kolejarzom albo urzędnikom.

Pierwszym po roku 1989 szefem rządu, który w sposób praktyczny zatroszczył się o inteligentów, był premier Marek Belka. Ale trwało to krótko. A potem przyszedł PiS, który z miejsca zaczął jajogłowych obrażać. W kilka miesięcy liderzy nowej władzy stworzyli cały słownik brutalnych inwektyw. "Łże-elity" i "mędrcy" (Kaczyński), "wykształciuchy" (Dorn), "korporacje" i "święte krowy" (Ziobro), "oligarchia" (szef NFZ), "komuniści" (min. Orzechowski) stały się przedmiotem krucjaty nowej władzy. Atak był zaskakujący. Nie tyle nawet swoją treścią, co formą. Szokująca była prostacka pycha władzy. Jej populistyczny, brutalny, antyelitarny, pełen pogardy język. Ten sam, który wcześniej wielu inteligentów zniechęcił do Wałęsy. A językowa kultura, sprawność i poprawność to inteligencka obsesja.

Niedemokratyczność intelektualizmu
Za agresywną formą przyszły agresywne treści. PiS ubrał się w szaty obrońcy upośledzonej części inteligenckiego proletariatu i zaczął ją szczuć przeciw establishmentowi. W każdej dziedzinie życia nowa władza atakowała istniejące hierarchie, przypisując sobie wszechwiedzę i omnipotencję płynącą z demokratycznego mandatu, oraz uzurpując sobie prawo definiowania prawdziwych wartości. A świat inteligencki tym różni się od świata polityki, że jest niedemokratyczny z natury. Zjawiska popularne inteligent ma z natury w pogardzie, szacunkiem zaś otacza to, co ekskluzywne, hermetyczne i dostępne tylko dla niewtajemniczonych. Nie do studentów i nawet nie do doktorów czy asystentów należy władza na uniwersytetach, ale do profesorów stanowiących mniejszość. Nie w drodze głosowania ustala się intelektualne hierarchie. Nie zależą one od zajmowanych stanowisk. Ryszard Kapuciński - najwybitniejszy powojenny dziennikarz - nigdy nie był naczelnym redaktorem ani nawet kierownikiem działu, Leszek Kołakowski nigdy nie był rektorem, a Czesław Miłosz nie był prezesem Związku Literatów. Żadnego z nich nikt nigdy formalnie nie wybrał, a mimo to znaleźli się na szczycie.

W tym sensie dla inteligenta oczywista jest prawda, że demokracja to zapewne najlepszy system polityczny, ale to nie znaczy, że jest ona także najlepszym sposobem dochodzenia do prawdy czy racji, nie mówiąc już o dobru czy pięknie. Zwłaszcza zaś demokratyczny mandat polityczny nie daje nikomu tytułu do wynoszenia się ponad nieformalne hierarchie. PiS zaś niezwłocznie i bez zahamowań przystąpił do walki z tymi hierarchiami, przypuszczając brawurowy atak na Radę Polityki Pieniężnej, Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa. Co gorsza, tubą tego ataku stali się ludzie pokroju ministra/magistra Ziobry, ministra/mecenasa Giertycha czy magistra Zawiszy, znajdujący się na dnie inteligenckiej hierarchii autorytetów i mający samoośmieszającą skłonność do publicznego mądrzenia się w sprawach, o których w sposób gołym okiem widoczny mają bardzo mgliste pojęcie.

Intelektualista pod oblężeniem
Inteligencja w pierwszej chwili zareagowała tak, jak zwykle reaguje w takich sytuacjach, czyli lekceważeniem, ośmieszaniem, kpiną. Zwłaszcza że nowa władza nie traciła okazji do tego, by potwierdzić swoją niekompetencję. Groteskowe odruchy w sprawach międzynarodowych ("kartofle") połączone z buńczuczną retoryką ("polityka zagraniczna prowadzona na kolanach"), wciskanie na wysokie urzędy osób nie dostających do pięt agresywnie dezawuowanym poprzednikom (MSZ, NBP), forsowanie księżycowych pomysłów (od mundurków Giertycha po energetyczny sojusz z Kazachstanem), katastrofy legislacyjne, obsesyjna retoryka politycznego rewanżu i rozliczeń, ośmieszanie i osłabianie Polski na arenie międzynarodowej powodowały, że na twarzach intelektualistów śmiech szybko ustępował miejsca przerażeniu.

Inteligent jest jednak człowiekiem cierpliwym, przyzwyczajonym do tego, że władza ma swoje aberracje i nauczonym. Że często lepiej jest je spokojnie przeczekać, niż tracić energię na nieproduktywne zwarcie. Przez pierwszy rok krytykował więc władzę, ale była to w przeważającej mierze krytyka konstruktywna i merytoryczna. Ostrzegał przed nieracjonalnością pomysłów, próbował rysować alternatywne pomysły, zachęcał do umiarkowania.

Władza jednak nie słuchała. Chciała bowiem (i mimo spektakularnych porażek chce nadal) zbudować świat na miarę swoich wyobrażeń. Zamiast korzystać z potencjału elit, wolała je złamać. Plany reform szkolnictwa wyższego i Polskiej Akademii Nauk, ataki na środowisko lekarskie i krytyczne media, posługiwanie się prokuraturą do ograniczenia krytyki, przecieki z IPN (ze słynnymi tekstami "Wprostu" o Zbigniewie Herbercie i "Życia Warszawy" o Jacku Kuroniu), obsesyjne napaści na "Gazetę Wyborczą", tworzą uzasadnione wrażenie, że władzy nie chodzi o rację ani o prawdę, lecz o trwałe przejęcie kontroli nad sferą symboliczną, i to bez względu na koszty.

Co gorsza, wkrótce stało się jasne, że nie tylko o sferę symboliczną i niekompetencję tu chodzi. Spektakularne zatrzymanie dr. G. pokazało, że władza nie ma zamiaru przestrzegać elementarnych cywilizowanych reguł demokratycznego państwa z ochroną godności osób i domniemaniem niewinności na czele. Był to - jak sądzę - dla wielu inteligentów moment przełomowy. Uświadomili sobie bowiem, że to, co wcześniej bulwersowało (jak zatrzymanie min. Wąsacza w świetle kamer), nie było tylko wypadkiem przy pracy. Że PiS nie jest tylko kolejną obciążoną wadami władzą polityczną, ale iż gotów jest posunąć się dużo dalej niż jego poprzednicy. Zagrożone są nie tylko doraźne interesy, ale także elementarne standardy kultury politycznej, demokracji i bezpieczeństwa każdego obywatela.

W tej sytuacji nie było już wiele trzeba, by doszło do otwartego konfliktu. Iskrą detonującą gromadzony przez kilkanaście miesięcy ładunek stała się absurdalna, pełna niekonsekwencji i niejasności forma, w jakiej ostatecznie uchwalono ustawę lustracyjną. Bez względu na intencje, jakimi kierowała się władza w pułapkach tej ustawy, inteligenci zobaczyli nie tyle nieudolne dążenie do wyjaśnienia i rozliczenia przeszłości, co narzędzie ideologicznej czy politycznej czystki, której uczciwy człowiek zaakceptować nie może. Dlatego wreszcie się zbuntowali. Choć bardzo tego nie lubią.