Obok czarnego volvo leżało podziurawione kilkunastoma kulami ciało Wojciecha K., ps. Kiełbasa. Wokół niego walały się porozrzucane serki, plasterki wędlin, kilka kajzerek. Podobnie jak on skończyło wielu moich mafijnych bohaterów. Piszę o ich przestępstwach od dawna. Spotykałem się z nimi, aby poznać ich też jako ludzi i choć trochę zrozumieć ich podziemny, zbrodniczy świat. Opowiem o kilku z nich.

Śmierć zaskoczyła Wojciecha K., kiedy wychodził - jak co rano - po śniadaniowych zakupach z pawilonu spożywczo-mięsnego w rodzinnym Pruszkowie. Zabójcy, niewykryci do dziś, czekali na ofiarę naprzeciwko sklepu w dwóch samochodach: białym mercedesie i bordowym fordzie mondeo. To drugie auto znaleziono spalone kilka godzin później w pobliżu miejscowego cmentarza oddalonego od miejsca zamachu o niecały kilometr. W samochodzie przeżył nawet niedraśnięty bulterier "Kiełbasy". Policjanci bali się go wyprowadzić na zewnątrz. Zrobiła to dopiero żona zamordowanego.

Kiedy patrzyłem zza taśmy oddzielającej fotoreporterów, dziennikarzy i gapiów od miejsca tragedii na leżące zwłoki, przed oczami stanęło mi ostatnie, dosłownie sprzed kilku tygodni spotkanie z tą "wschodzącą gwiazdą" pruszkowskiego gangu. Wojciech K. w chwili śmierci 19 lutego 1996 roku miał 35 lat. Mimo dość młodego wieku uważano go za jednego z bossów świata przestępczego. Tylko kwestią czasu było, kiedy zostanie dokooptowany do siedmioosobowego zarządu Pruszkowa, ścisłego kierownictwa gangu.

Twórcy "gospodarki rynkowej"
Wojciech K. zaczynał siedem lat wcześniej jako ochroniarz Wojciecha P., przedsiębiorcy budowlanego z warszawskiej Saskiej Kępy. Wojciech P. od początku swej działalności był związany z gangsterami z Pruszkowa. Przez wiele lat sądzono, że pierze brudne pieniądze w swojej firmie budowlanej. Do tego samego celu wykorzystywano jego dwa lokale: Multi-Pub na Saskiej Kępie oraz kawiarnię i jednocześnie nocną dyskotekę Escada przy rondzie Wiatraczna. W Multi-Pubie członkowie gangu pruszkowskiego przygotowywali i uzgadniali plany najbliższych akcji. W Escadzie szaleli ze swoimi dziewczynami. Najprawdopodobniej w wyniku tzw. warszawskiej wojny gangów między "Wołominem" a "Pruszkowem" obydwa lokale otwarte w 1991 roku po kilku latach przestały istnieć. W marcu 1994 roku dach Multi-Pubu został rozerwany ładunkiem trotylu. Dwa miesiące później nad ranem wyleciała w powietrze Escada.

W tym czasie "Kiełbasa" był już prawą ręką Wojciecha P., który zaprotegował go starym wilkom "Pruszkowa" na szefa młodych gangsterów, w większości niespełna trzydziestolatków. Kilka lat wcześniej rozpoczynali jako chłopcy na posyłki starszej gwardii Pruszkowa, która wspaniałomyślnie pozwalała im za niewielką opłatą grasować pod miejscowym Peweksem i kilkoma kantorami w charakterze cinkciarzy.

Kilkudziesięcioosobowa grupa młodych pod kierunkiem Jarosława S. ps. Masa, dziś najbardziej znanego świadka koronnego, i Wojciecha K. "Kiełbasy" szybko przystosowała się do nowych wymogów "gospodarki rynkowej". To oni wpadli na pomysł, żeby zamiast włamywać się do hurtowni papierosów i spirytusu, napadać na tiry, które wiozły tam pochodzący z przemytu towar. Starych bossów przekonali prostym argumentem: Czy wyobrażacie sobie, że okradzeni przez nas polecą na policję? Młodzież otworzyła też drogę do przemytu narkotyków.

Po zdemolowaniu Multi-Pubu i Escady "Kiełbasa" wpadł na pomysł, by otworzyć wielki klub z grą w bingo w Katowicach. Lokal miał przejąć funkcję pralni pieniędzy, a oddalenie od Warszawy miało zapewnić ochronę przed mściwym "Wołominem". Katowickie bingo zostało zarejestrowane na znajomego Wojciecha K., byłego twórcę wielkich telewizyjnych widowisk muzyczno-tanecznych Konstantego C., pochodzenia gruzińskiego. Policja w ostatniej chwili zorientowała się, kto stoi za rzekomym właścicielem, i nie dopuściła do otwarcia klubu.

Filia UOP
Kilka tygodni przed zamachem na "Kiełbasę" zadzwoniłem na jego domowy telefon. W swoim postawionym dwa lata wcześniej minidworku miał kilka aparatów w różnych pokojach (w tamtym czasie nie było w Polsce komórek). Kiedy zatelefonowałem, pewnie był ktoś u niego, a on nie chciał, by jego gość słyszał rozmowę.
"Poczekaj chwilę" - powiedział do mnie na ty, aby jego gość myślał, że rozmawia z jakimś kolegą. Po kilku sekundach znowu usłyszałem jego głos: "Słucham. Tu pruszkowska filia Urzędu Ochrony Państwa. Kapitan Wiaderko" - tym żartem chciał mi dać do zrozumienia, że podejrzewa mnie o tajną współpracę ze służbami.
"Aluzju poniał" - odparłem. "Ale mimo to chcę się z tobą spotkać i pogadać" - wszedłem w rolę jego rzekomego kolegi.
"A o czym mielibyśmy gadać? Dzieli nas przepaść. Ty masz swój zawód, wiesz dobrze, czym się zajmuję, o czym mamy rozmawiać?"
"O twoich konkurentach, a może nawet wrogach".
"Później napiszesz o tym, a ja będę miał kłopoty".
"Obiecuję, że nie napiszę".
"Obiecanki cacanki".
"Mówię poważnie".

W końcu umówiliśmy się w Warszawie na Polu Mokotowskim, za pubem Lolek.
"Będę czekał w krzakach" - zażartował.
.
Do spotkania wprawdzie doszło, ale niewiele udało mi się wtedy od niego wyciągnąć, choć wydawało mi się, że gram mocną kartą. Podkreślałem zagrożenie, jakie stanowi dla niego "Pershing" próbujący zdominować młodzieżową odnogę gangu dowodzoną już wtedy samodzielnie przez "Kiełbasę". Jak kierował swą grupą w praktyce, zobaczyłem, kiedy poświęciłem jedną noc na obserwację jego pałacyku. Siedziałem w swoim zdezelowanym dużym fiacie zaparkowanym pod murem szpitala kolejowego w Pruszkowie. Do północy niewiele się działo. Nagle około w pół do pierwszej pod bramą dworku zatrzymał się samochód z trójką pasażerów. Siedzący obok kierowcy wysiadł i zadzwonił przez domofon.

Po krótkiej chwili otworzyła się furtka i wyszedł Wojciech K. Przez około trzy, cztery minuty chodzili wzdłuż murku okalającego dworek i o czymś rozmawiali. Mężczyzna wsiadł z powrotem do auta, które ruszyło na wiadukt prowadzący do miasta. Po kilkunastu minutach podjechał następny samochód. Cała scena wiernie się powtórzyła. Im było bliżej poranka, tym samochody nadjeżdżały częściej, co sprawiało wrażenie, jakbym oglądał stary film w fotoplastykonie.

Starówka odpiera atak
"Dziś w Sielance jest zabawa" - to piosenka o dawnej knajpie warszawskich złodziei i innych szemranych gości. Dziś na jej miejscu, na rogu Gagarina i Czerniakowskiej w Warszawie, mieści się Karczma Słupska. To w niej po raz pierwszy zobaczyłem jednego z najgroźniejszych gangsterów wołomińskich Mariana Klepackiego ps. Maniek.

Jego nazwisko stało się głośne w 1994 roku przy okazji tzw. afery na warszawskiej Starówce. "Mocni ludzie" z "Wołomina" napadali na restauracje, kawiarnie i galerie na Starówce, chcąc wymusić na ich właścicielach płacenie haraczy. Osiłki zwykle w grupie około 30 przenosili się niczym szarańcza od lokalu do lokalu. Wszędzie siali grozę i strach. Działali w ten sposób, że bezceremonialnie siadali przy stolikach, przy których byli już klienci. W tym czasie dwu-, trzyosobowa delegacja szła na zaplecze. Tam właścicielom bądź menedżerom gangsterzy proponowali ochronę lokalu za kilkaset dolarów miesięcznie.

Zastraszani klienci często uciekali w popłochu. Rezygnowali z konsumpcji, a w galeriach i sklepach z zakupów. Naloty te trwały blisko tydzień. Zdesperowani właściciele postanowili walczyć o przetrwanie. O wszystkim powiadomili policję. Wymagało to z ich strony dużej odwagi, ponieważ składając meldunki, musieli podać nazwę lokalu, adres i nazwisko. Po kilku tygodniach mafia wołomińska została ze Starówki wyparta. W śledztwie ustalono, że za próbą wymuszenia haraczy stał Marian Klepacki, rzeczywisty szef "mocnych ludzi" z "Wołomina". Miał już wtedy bogate konto jako kryminalista.
Haracze? A co to takiego?

Za kratki trafił po raz pierwszy jako siedemnastolatek za uliczny napad rabunkowy. Wyszedł po trzech latach jesienią 1967 roku, a już w wigilię Bożego Narodzenia zrobił skok na znajdującą się na peryferiach Wołomina hurtownię towarów spożywczych. Po świętach wrócił do więzienia. Po ponownym wyjściu na początku lat 70. zorganizował szajkę okradającą sklepy i hurtownie. Większość swoich interesów ulokował na warszawskiej Pradze. Skrzydła rozwinął na początku lat 90. Stał się hersztem kilkusetosobowej grupy działającej na terytorium do Białegostoku na wschodzie i do Mazur na północy. Zajmował się wszystkim, co przynosiło szybki i duży zysk: przemytem spirytusu i papierosów, wymuszeniami i porwaniami.

Kiedy latem 1994 roku odkryto jego udział w sprawie pobierania haraczy na Starówce, policja wysłała za nim listy gończe. Również ja podjąłem próbę nawiązania z nim kontaktu, chcąc namówić go na rozmowę.
Dowiedziałem się, że mieszka w Wesołej. Kiedy przybyłem na miejsce, już pierwszy napotkany przechodzień wskazał mi ulicę, przy której stoi dom Mańka. Piękna willa tonęła w drzewach i kolorowych kwiatach. Nacisnąłem dzwonek. Z domu wyszedł wysoki, młody chłopak, który przedstawił się jako syn Mariana Klepackiego Jacek.

Po wysłuchaniu mojej prośby wrócił do domu, a po kilku minutach zaproponował, żebym dał swój telefon redakcyjny. Obiecał przekazać go ojcu i dodał, że ten sam zdecyduje, czy do mnie zadzwoni. Po kilku dniach Marian Klepacki niespodziewanie się odezwał. Powiedział, że jest gotów ze mną rozmawiać. Ale o czasie i miejscu spotkania powiadomi nas w ostatniej chwili. Mówię "nas", bo wtedy pracowałem w "Gazecie Wyborczej" i wiele materiałów robiłem w tandemie z Piotrem Najsztubem. Spotkaliśmy się we wspomnianej wcześniej Karczmie Słupskiej.

Maniek spóźnił się kilkanaście minut. Był mężczyzną grubo powyżej 170 cm wzrostu, lecz nie wysokim. Obcisła koszulka polo podkreślała sylwetkę kulturysty. Wyjaśnił, że muskulatury nabrał w więzieniu, gdzie dbał o kondycję fizyczną. Końcówki czarnych włosów ostrzyżonych na długiego jeża miał już mocno siwawe. Z jego niebieskich oczu bił spryt i chłód. Swoje spóźnienie wytłumaczył tym, że jego ludzie musieli wcześniej sprawdzić, czy knajpa i jej okolice są czyste. Mówił, że ma do nas zaufanie, ale przypominał, że telefony mogą być na podsłuchu.

"Haracze? Słyszałem coś o tym, ale nigdy nie spotkałem takiego, który płaci, ani takiego, który ściąga" - rozpoczął. Przez całą trwającą ponad godzinę rozmowę przekonywał nas, że ktoś go próbuje wrobić. Że kiedy gangsterzy działali na Starówce, opalał się na plaży w Krynicy Morskiej. Nie robił z siebie świętego. Przyznał, że ma co nieco na sumieniu, ale nie jest na tyle głupi, żeby w tak prymitywny sposób zdobywać gotówkę. Na pożegnanie poradził nam, że warto być ostrożnym i nie pisać za wiele o mafii. Zapewnił, że z jego strony nic nam nie grozi, ale są tacy, którzy mogą wynająć jakichś młokosów, by zamknąć usta dziennikarzom.

Trudne chwile emeryta
Po raz drugi rozmawiałem z Marianem Klepackim dwa lata później. Kilka miesięcy wcześniej wyszedł z aresztu tymczasowego ze względu na zły stan zdrowia. Policja wreszcie go dopadła w styczniu 1995 roku za Starówkę. Postawiono mu też nowy zarzut: torturowanie biznesmena, od którego żądano haraczu. Klepacki i jego pięciu kompanów wywieźli go ze Świnoujścia do oddalonego o kilkanaście kilometrów pensjonatu i tam męczyli.

Za drugim razem do Wesołej wybrałem się również w sobotę. Po dzwonku wyszedł do mnie sam Maniek. Zapytał, czy ten "żółty wrak" to mój samochód. Kiedy potwierdziłem, powiedział, żebym wjechał na posesję. Ku mojemu zdumieniu, podczas gdy on wciąż stał przy drzwiach, brama sama zaczęła się rozsuwać. Po raz pierwszy w życiu właśnie u Maka zobaczyłem, jak działa fotokomórka. Na fotokomórce nie kończyła się nowoczesność u Klepackiego. W mieszkaniu dumnie stał telewizor z ogromnym ekranem podłączonym do satelity. "Wie pan, lubię wiedzieć, co się dzieje w świecie" - powiedział.

Pokój, w którym mnie przyjął, cały był w wiśniowych meblach na wysoki połysk. Na regałach za szkłem stało mnóstwo różnej wielkości z najrozmaitszych tworzyw figurek kotów. Żywych nie miał, bo - jak powiedział - niszczą kwiaty i pożerają wróble.

Pytany o interesy odparł, że właściwie jest na emeryturze. "Ale, na szczęście, niepaństwowej" - dodał. Żalił się, że jego syn Jacek siedzi w areszcie. "Ten biznesmen ze Świnoujścia przyjechał sam do motelu na pertraktacje handlowe, a później nas fałszywie oskarżył "- mówił Klepacki. "Ja siedziałem niewinnie, a teraz syn cierpi też niepotrzebnie" - dodał.

Kiedy się żegnaliśmy, powiedział, że następnym razem mam przyjechać bez samochodu albo wcześniej zadzwonić, to on przyśle po mnie wóz i pogadamy sobie jak prawdziwi mężczyźni przy kielichu. Mówiąc to, otworzył regał, na którym stało kilkanaście butelek luksusowych alkoholi.

W tym czasie - o czym nie wiedziałem - Marian Klepacki rozwijał na dużą skalę interes narkotykowy. Dwa lata później padł ofiarą najkrwawszego zamachu, jaki miał do tej pory miejsce w wojnie gangów. W marcu 1990 roku zginął wraz z czterema innymi gangsterami w słynnej strzelaninie w restauracji Gama na warszawskiej Woli (zdjęcie po lewej). W samo południe trzech zamaskowanych bandytów otworzyło bez żadnego ostrzeżenia ogień do ludzi z "Wołomina" siedzących przy jednym stoliku. Ich celem był "Maniek" i jego najbliżsi kompani.

Kurort w uścisku gangu
Był piękny środek maja 1994 roku. Już od około dwóch miesięcy niemal codziennie przyjeżdżałem do Otwocka, dawnego podwarszawskiego kurortu słynącego z korzystnego dla zdrowia mikroklimatu. Jeździłem tam jednak nie z powodów jego leczniczo-wypoczynkowych walorów. Od wielu tygodni opisywałem bowiem działalność miejscowego gangu samochodowego. Młodzi mafiosi odkryli żyłę złota, która przynosiła im krociowe zyski. Na masową skalę kradli dobrej marki samochody i brali za nie okup.

Samochód musiał spełniać jeden warunek: w momencie kradzieży nie miał ubezpieczenia autocasco. Najczęściej kradziono drogie zachodnie auta, ale nie gardzono także polonezami, jeśli były na chodzie. Zdarzały się również przypadki zuchwałego rabunku. Na przykład włamywano się do garażu, z którego było przejście do domu, i to w czasie obecności w mieszkaniu właścicieli, którzy przez okno oglądali, jak ich auta z piskiem opon znikały za bramą posesji. Złodzieje mieli bezbłędne rozeznanie, które są nieubezpieczone, dzięki wtyce w miejscowym PZU.

Przez dwa lata interes kwitł. Dla wielu właścicieli, np. drobnych handlowców, sklepikarzy, komiwojażerów, auta były codziennym narzędziem pracy. Wyznaczony okup płacili więc bez szemrania, gdyż nie stać ich było na kupno nowego samochodu. Policja pracowała nie lepiej niż dziś, więc kiedy ktoś zgłaszał kradzież, dyżurny nie wprowadzał nawet tego do żadnego rejestru, tylko radził z prostej ludzkiej yczliwości, żeby spokojnie czekać, bo przecież ktoś wkrótce się zgłosi i powie, w jaki sposób będzie można odzyskać samochód. Zdesperowani właściciele kradzionych aut w marcu 1994 roku zebrali się na odwagę i o wszystkim powiadomili "Gazetę Wyborczą". Zaraz potem gangiem zainteresowały się policja i prokuratura.

Podczas moich wizyt w Otwocku zdążyłem poznać kilku "oficerów" gangu kradnącego auta, m.in. ich herszta Andrzeja R. ps. Radar. Nie było to szczególnie trudne. Z czego żyje Radar, wiedzieli wszyscy w mieście. Niektórym okradzionym policjanci nawet mówili: - My niewiele możemy. Tam w bloku obok pana mieszka "Radar", niech pan do niego idzie.

Poznałem też miejsce zbiórek i odpraw członków gangu. Był to bar Rych, w którym w ciągu dnia wypijałem morze kawy. Pamiętam, że kiedy w jednym z tekstów wspomniałem o barze, dostałem list z protestem od jego właściciela. Informował mnie, że nic nie wie o żadnych spotkaniach. Że w jego lokalu wystawiane są prace miejscowych artystów malarzy i że zamieszcza w nim ogłoszenia o wydarzeniach kulturalnych w mieście. Nie pamiętam, czy wśród tych ogłoszeń były informacje o imprezach w miejscowej dyskotece Bill-Bao, a to ona od kilku dni była na moim celowniku.

Zaproszenie na jednego do Bill-Bao

Dlaczego właśnie dyskoteka? Bo kiedy poznałem bliżej Radara, byłem pewien, że za nim musi stać ktoś wyżej. Ktoś, kto wydaje mu polecenia. Po kilku tygodniach udało mi się ustalić, kto naprawdę rządzi otwockimi gangsterami. To Czesław J. ps. Łosoś, a centrum dowodzenia znajdowało się w należącej do niego nocnej dyskotece Bill-Bao. Nietrudno było się domyślić, że dyskoteka czynna wyłącznie w weekendy jest miejscem nie tylko szampańskich zabaw miejscowego półświatka, ale też cotygodniowych rozliczeń gangu dokonywanych na zapleczu lokalu. Tam też pewnie - takie przynajmniej zdobyłem informacje - załatwia się ciemne interesy oraz podejmuje ważne decyzje.

W któryś piątek około 9 wieczorem po raz pierwszy od ładnych paru lat siedziałem przy stoliku przy dźwiękach ogłuszającej muzyki, w oparach dymu wśród nieustannie migocących świateł. Panujące warunki uniemożliwiały jakąkolwiek przyzwoitą obserwację, co przecież było moim głównym zamiarem. Aby nie podejrzewano mnie o próbę podrywu, co w tym lokalu nie byłoby chyba bezpieczne, w charakterze przyzwoitki towarzyszyła mi jedna z koleżanek redakcyjnych. Ona sączyła drinki, a ja próbowałem rozpoznać na sali jakieś twarze z baru Rych. Co mi się nie udało, powiodło się zaufanym Łososia. Około północy przy stoliku zjawił się obwieszony złotymi łańcuchami młody człowiek rozmiarów yeti: Pan Jachowicz? - upewnił się i zaraz dodał: Pan Czesio prosi redaktora na jednego. Na zaplecze ze swoim przewodnikiem szedłem na miękkich nogach. Jedyną myślą, która wlewała w moje serce nieco otuchy, była ta, że zdążyłem o wizycie w biurze właściciela powiadomić swoją towarzyszkę.

Powitał mnie krępy, średniego wzrostu blondyn ubrany w szare spodnie. Na szyi miał gruby złoty łańcuch ze znakiem zodiaku Strzelca. Wyglądał na prawie pięćdziesiątkę, a ubrany był niczym dwudziestolatek w pstrokatą koszulę i modną, jedwabną bordową kurtkę. Zaskoczyły mnie jego jasne spokojne oczy, które patrzyły na mnie z zainteresowaniem, jakby oglądał jakiś eksponat. Zapytany o związki z gangiem nie odpowiedział wprost. Zamiast tego mówił, że współczuje okradzionym. Złodziejami - twierdził - są niedorozwinięci młokosi, którzy wcześniej czy później pójdą siedzieć.

Dodał, że jest już w wieku, który wyklucza zabawę w niebezpieczne interesy. Wolność nie ma żadnej ceny - powiedział pompatycznie. Zaprzeczył swoim obecnym związkom z gangiem. A wcześniej? - zapytałem. W odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Zaproponował whisky. Może następnym razem, bo dziś jestem samochodem - odparłem.

Ale następnego razu nie było. Nigdy też go już nie zobaczę, bo według nieoficjalnej informacji nie żyje od kilku lat. Ci, którzy go znali, mówią, że zginął za granicą. Uciekł przed ścigającą go prokuraturą.

Chyba nie mam dobrego oka do ludzi. Łosoś dokonał przestępstwa, którego nigdy bym się po nim nie spodziewał. A zrobił to w trzy miesiące po mojej wizycie w Bill-Bao. Na początku lipca 1994 roku wraz z trzema kumplami porwali przedsiębiorcę z Otwocka. Wywieźli go do lasu i torturami wymusili na nim napisanie listu, w którym prosił on żonę o oddanie jego doręczycielom biżuterii znajdującej się w domu, wartej około ośmiu tysięcy dolarów. Po napisaniu tego listu Łosoś zmusił go do napisania drugiego, w którym oświadczył, że za chwilę popełni samobójstwo. Bandyci zastrzelili przedsiębiorcę, a jego ciało wrzucili do wykopanego w lesie dołu. Trzech uczestników tej zbrodni policja złapała, a po Łososiu ślad zaginął.

Król Służewca
Odsunęliśmy się od bramy, za którą szalały dwa potężne bulteriery, jakby chciały przegryźć jej metalowe pręty. Razem z koleżanką redakcyjną Katarzyną Kęsicką staliśmy przed willą jednego z najsłynniejszych wówczas polskich gangsterów Andrzeja K. ps. Pershing (na zdj. po lewej). Przyjechaliśmy do jego rodzinnej miejscowości, podwarszawskiego Ożarowa, w ciemno, bez wcześniejszego umówienia się.

To była moja ulubiona metoda: dopadać gangsterów z zaskoczenia. Czasami okazywała się skuteczna. Pod bramą staliśmy już dobrych kilka minut i właśnie mieliśmy się wycofać, kiedy z domu wyszła atrakcyjna blondynka, która przedstawiła się jako żona Pershinga. Wprosiliśmy się na herbatę. Agnieszka - jak nam się przedstawiła - okazała się sympatyczną kobietą. Nie tylko dlatego, że do herbaty zaproponowała kanapki. Była w miarę otwarta, choć nie chciała rozmawiać o sprawach męża. Szczęście nam jednak sprzyjało, bo wkrótce zjawił się oczekiwany przez nas gospodarz. Był wysokim, atletycznie zbudowanym facetem. To pozostałość uprawianych jeszcze w zawodówce zapasów. Ale też na pierwszy rzut oka było widać rezultaty częstych wizyt w siłowni.

Rozmowę zaczęliśmy niewinnie od pytania o pseudonim. Chłopcy na Służewcu zaczęli tak na mnie wołać i tak już zostało. To jedna z nielicznych prawdziwych rzeczy, jakie powiedział. Potwierdzeniem jego słów były opowieści jego dawnych znajomków z wyścigów konnych na warszawskim Służewcu.

Dowiedzieliśmy się, że jako początkujący gracz biegał niczym rakieta między bukmacherami, błyskawicznie decydując się, na jakie konie postawić. Zapytaliśmy go, z czego żyje i za co zbudował tak piękną i dużą willę? Z jej urodą oczywiście przesadziliśmy, bo choć duża, była tandetna. Trochę się handluje, trochę się wygrywa. A jak ma się szczęście, to można nawet sporo trafić - odparł. A w co pan gra? Głównie w ruletkę, no i trochę na konikach.

Dopiero rok później dowiedzieliśmy się, że Pershing trzyma w ręku całą nielegalną bukmacherkę na Służewcu. Że ma swoich dżokejów, którzy pomagają mu ustawiać gonitwy. My w to nie wierzymy, ale chcieliśmy zapytać, bo policja rozpuszcza o panu wieści, że ściąga pan haracze. Czy to prawda? - próbowaliśmy drążyć dalej. Żadne haracze. Moja firma po prostu ściąga długi. Dobrze, że o to zapytaliście, bo to jest - o czym z początku zapomniałem - najważniejsze źródło moich dochodów. Podkreślił, że nie przyjmuje każdego zlecenia. Najpierw jego ludzie robią wywiad, czy dłużnik jest w stanie spłacić zobowiązanie. Jeśli tak, podejmujemy się zadania - wyjaśniał.

Połowę ściągniętego długu przejmuje firma. A gdzie jest zarejestrowana? - zainteresowałem się. To jest luźna grupa 10 ludzi i żaden nie chce być rejestrowany. I oni też z tego żyją? - zapytała Kęsicka. Tak, bo przyjmujemy zlecenia nie mniejsze niż na 10 tysięcy dolarów. Wtedy nam zostaje pięć tysięcy. Przy mniejszym zarobku umarlibyśmy z głodu. Przecież jeździmy samochodami nie kontrahentów, tylko własnymi, a to kosztuje - argumentował. Kiedy wychodziliśmy od niego, przyznał też, że daje ochronę niektórym restauracjom i agencjom.

Zamach - jeszcze nieudany
Następnym razem przyjechałem do Pershinga już na umówione spotkanie sam. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem, jak prymitywnymi bandytami są ludzie z Wołomina psujący opinię takim jak on. Mam swoje biuro w restauracji Go-go przy hotelu Polonia i tu nadal jest wszystko w porządku. Ale w Grandzie przy Kruczej obsługa zaczyna się krzywić, kiedy spotykam się ze swoimi ludźmi. To jest skutek tego, co Wołomin nawyrabiał na Starówce - perorował. Obiecywał, że jeżeli obsmaruję Wołomin, to podczas następnego spotkania opowie mi takie rzeczy, że wystarczą na całą gazetę. Ale kolejne spotkanie miało być nieumówione. I ono rozpoczęło serię gróźb, które padły pod moim adresem z ust Pershinga.

Zaczęło się od tego, że pod koniec lipca 1994 roku w niedzielę wczesnym wieczorem na parkingu przy torze wyścigów konnych na warszawskim Służewcu pod samochodem Pershinga eksplodował ładunek wybuchowy. Kiedy przyjechała policja zawiadomiona przez administrację torów konnych, Pershing nie chciał złożyć zawiadomienia o przestępstwie. Twierdził, że przyczyną wybuchu był nieszczelny przewód paliwowy. Policyjni pirotechnicy szybko jednak ustalili, że była to próba zamachu. Pod autem ktoś umieścił bombę. Ten, kto to zrobił, przytwierdził ją w ten sposób, by eksplodowała przy ruszaniu do przodu.

Tymczasem Pershing zaczął auto cofać. Godzinę później byłem już na Służewcu. Przy samochodzie nadal stał Pershing ze swoją obstawą. Po co pan tu przyjechał? - zapytał zdenerwowany. Tu nie ma dla ciebie nic ciekawego - niespodziewanie przeszedł na ty. Jak napiszesz, co tu się stało, to wezmę cię na spacer do lasu. Wylądujesz na całe życie na wózku inwalidzkim - zagroził. Odwróciłem się na pięcie i odszedłem.

Negocjator
Wydawało się, że po tym wydarzeniu moje relacje z Pershingiem ochłodzą się na dłużej. Szybkiemu przełamaniu lodów pomogły jednak inne dramatyczne wydarzenia. Tak się złożyło, że dwa tygodnie wcześniej w podwarszawskich Łomiankach porwano dwudziestodwuletniego Dariusza K., syna wołomińskiego gangstera Czesława K. ps. Ceber. Za jego uwolnienie zażądano 200 tysięcy dolarów. Początkowo o porwanie podejrzewano Pershinga.

Dlatego już kilka dni po zamachu na Służewcu zgodził się na spotkanie u siebie w domu. Chciał się pochwalić, że szybko odkryto, iż to nie on jest zamieszany w porwanie Dariusza K. Co więcej, ojciec porwanego poprosił Pershinga, by ten pertraktował z porywaczami. Taki mam autorytet - oświadczył z dumą. Tak się przejął swoją rolą, że niezależnie od rokowań ściągnął do Warszawy jasnowidza z Człuchowa, by ten ustalił miejsce pobytu ofiary. Jasnowidz nie pomógł, ale Pershing zbił wysokość okupu o połowę.

Kolejne publikacje o Pershingu opisujące jego przestępczą działalność nie tylko zamroziły nasze wzajemne kontakty, ale wywołały u niego wściekłość. Ponieważ nie miał okazji, aby osobiście mi grozić, zapowiedzi o zemście przekazywał przez kolegów dziennikarzy. Powtarzał, że weźmie odwet wcześniej czy później, bo to przeze mnie znalazł się więzieniu. Rzeczywiście, w lutym 1996 roku warszawski sąd skazał Andrzeja Kolikowskiego na cztery lata, m.in. za nielegalne ściąganie długów, ale nie było w tym żadnego mojego udziału. Na wolność wyszedł w sierpniu 1998 roku, a półtora roku później już nie żył. Został zastrzelony 5 grudnia 1999 roku w Zakopanem, kiedy po zejściu ze stoku Szymoszkowa wkładał narty do bagażnika swego auta.

Ostatni raz widziałem Pershinga, kiedy w małym przycmentarnym kościółku w Ożarowie wystawiono trumnę z jego zwłokami. Na miejscu oprócz rodziny stawiła się cała wataha warszawskich gangsterów, wielu fotoreporterów i dziennikarzy oraz wywiadowców policyjnych po cywilnemu.

Była połowa grudnia 1999 roku. Wraz z opuszczeniem trumny Pershinga do grobu dla polskiej mafii skończył się okres burzy i naporu, a zarazem najbardziej krwawa epoka w jej historii. Po niej nadeszły inne czasy. A wraz z nimi nowe metody przestępcze, nowe branże, w jakich zaczęli się specjalizować gangsterzy - następcy tych, którzy tworzyli podwaliny nowoczesnej mafii. Nie mniej bezwzględnej niż ta dwudziestowieczna, ale bardziej przebiegłej, lepiej się maskującej i coraz częściej noszącej białe kołnierzyki.