Po jakichś zajęciach, nie pamiętam już dokładnie po jakich, stałem razem z dwójką znajomych na dole w palarni. Rozmowa była niezobowiązująca. Nagle ni stąd ni zowąd pojawił się wokół nas spory tłum wyraźnie podekscytowanych młodych ludzi. Wyglądali, jakby właśnie przed chwilą wyszli z niezmiernie pasjonującego wykładu, a teraz - kiedy emocje wciąż jeszcze sięgały zenitu - na bieżąco dzielili się ze sobą wrażeniami. Odpalali kolejne papierosy i w kłębach dymu prowadzili nader zażartą dyskusję. Ponieważ staliśmy w niewielkiej odległości, docierały do nas poszczególne słowa, niekiedy zaś nawet całe zdania - choć wszyscy oni mówili równocześnie i z tego potoku zlewających się ze sobą dźwięków trudno było wychwycić jakąś zrozumiałą całość. Pamiętam jednak doskonale, jakie to były słowa. "Marks", "Lenin", "Plechanow", "Róża Luksemburg", "rewolucja", "proletariat", "walka klas", "alienacja". Te zdecydowanie wybijały się na pierwszy plan. I nagle owi studenci - równie szybko jak się zjawili - pomknęli z powrotem schodami na górę. Został tylko dym i wiszące w powietrzu imiona, pojęcia, kategorie...
Później dowiedziałem się, że tego właśnie dnia odbywała się w Instytucie Filozofii UW otwarta dyskusja pomiędzy dwoma profesorami, którzy spierali się o postać Lenina - jeden uważał, że Włodzimierz Iljicz wypaczał myśl Karola Marksa, drugi natomiast, że nie tylko nie wypaczał, ale twórczo i pożytecznie rozwijał.

Wzmiankowana publiczność, która podczas przerwy zgromadziła się w palarni, składała się w przeważającej mierze z członków marksistowskiego koła naukowego - organizacji dość licznej i z powodzeniem rozwijającej swoją działalność bodaj po dziś dzień. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że jest to znaczący przejaw pewnego arcyciekawego kulturowego trendu. Otóż filozofia Karola Marksa - w swych najprzeróżniejszych odmianach i najprzeróżniejszych wersjach, począwszy od tej najbardziej klasycznej i źródłowej, wywodzącej się wprost od samego ojca-założyciela, a skończywszy na współczesnych mutacjach powstałych wskutek krzyżowania komunizmu z psychoanalizą - przeżywa obecnie czas świetności. Studenci filozofii i socjologii zaczytują się w opasłych tomach, które, wydawałoby się, historia bezwzględnie powinna odesłać już do Hadesu. Sale, w których odbywają się uniwersyteckie seminaria poświęcone twórczości radykalnych rewolucjonistów, pękają w szwach. Wielką popularnością cieszą się książki - choćby głośna ostatnio "Rewolucja u bram" Slavoja Żiżka - pełnymi garściami czerpiące z dorobku takich myślicieli jak Marks, Engels, Lenin i inni. Mnożą się czasopisma (sztandarowym przykładem jest znakomita "Krytyka Polityczna"), strony i fora internetowe ich koncepcjami właśnie zainspirowane, a w wielu debatach publicznych operuje się językiem zbudowanym na klasycznym wokabularzu marksistowskim.

Zadziwia mnie ten renesans. Abstrahując bowiem od najbardziej elementarnych argumentów wskazujących, że marksizm to projekt skompromitowany, bo jak dotąd wszystkie próby zastosowania go do moderacji przestrzeni społecznej kończyły się katastrofami - coś zupełnie innego jest, moim zdaniem, w marksizmie głęboko rozczarowujące. Nawiasem mówiąc, argumentacji historycznej zawsze można zarzucić, że ociera się o sofistykę. Jak bowiem wiadomo - co najmniej od czasów Davida Hume’a - z tego, że coś było, nie wynika, że coś będzie. Innymi słowy: dotychczasowe porażki marksistowskich eksperymentów nie świadczą bynajmniej, że któryś z kolei taki eksperyment nie zostanie w końcu uwieńczony bezapelacyjnym sukcesem. W równym stopniu nie świadczą też o tym, że marksistowska wizja świata jest genetycznie niemożliwa do zrealizowania. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie w ogóle nie zamierzam wchodzić w tego rodzaju rozważania. Marksizm w wymiarze politycznym nie interesuje mnie ani trochę, ponieważ ani trochę nie interesuje mnie polityka. Moje rozczarowanie jest zupełnie innej natury. Dziwię się mianowicie, jak można - z pełną powagą - przyjąć filozofię marksistowską jako narzędzie rozumienia rzeczywistości. Jak mona wziąć to całe nieco przyciężkawe instrumentarium, te wszystkie proletariaty, burżuazje, walki klas, alienacje, fetyszyzmy towarowe, materializmy historyczne i dialektyczne - a następnie rozeznawać się przy ich pomocy w skomplikowanej i niejasnej strukturze świata oraz w równie skomplikowanej i niejasnej strukturze ludzkiej duszy (czy też ludzkiej psyche)? Jak można zgodzić się na wizję porażająco i wręcz archetypowo naiwną? Wizję, której ośrodkowym punktem jest przekonanie, że od stanu powszechnej szczęśliwości dzieli nas dosłownie pół kroku - a źródłem obecnego dyskomfortu są czynniki ekonomiczne, które przy odpowiedniej wiedzy i świadomości można wszak należycie przekształcić. Wizję, której antropologia sprowadza człowieka i jego doświadczenie do wypadkowej procesów historyczno-społecznych, nad którymi rzekomo można zapanować i których sens rzekomo można łatwo ujawnić (w przypadku krzyżówek marksizmu i psychoanalizy freudowsko-lacanowskiej do procesów historyczno-społecznych dochodzi jeszcze determinacja libidinalnymi poruszeniami nieświadomego).

Ten sposób ujmowania świata, ten mit - bo stoję na stanowisku, że marksizm jest klasycznym mitem, który wszelako sam siebie interpretuje jako prawdę literalną - w przedziwny sposób łączy w sobie dwa pozornie niemożliwe do połączenia składniki. Z jednej strony - pełna determinacja. Człowiek jest postrzegany jako efekt gry nieskończenie przekraczających go sił, jako ofiara historii, stosunków społecznych, ekonomicznych, biologicznych i innych. Z drugiej strony owej pełnej determinacji przeciwstawiony jest świetlisty obraz istoty wolnej od jakichkolwiek ograniczeń, rozpoznajcej naturę swojego zniewolenia i w subwersywnym akcie rewolucji przekraczającej każde uwarunkowanie i każdą determinację. Bez wątpienia takie zestawienie może być pociągające. Świadomość niedoskonałości i poczucie ogólnego feleru - jeśli tylko uznać je za akcydentalne okoliczności, które mogą zostać zniesione na rzecz wolności, równości i braterstwa - z całą pewnością silnie motywują do fundamentalnej reorganizacji świata.

I w gruncie rzeczy to jest właśnie naczelna marksistowska diagnoza: cierpimy, bo tkwimy w szponach złej architektury społecznej, złej organizacji albo i nawet złego formatu, mówiąc dzisiejszym językiem. Wystarczy zatem przetworzyć owo toksyczne środowisko, przetransformować negatywne układy - a już za moment wyłoni się piękny i nieskazitelny raj. Wiem, że narażam się teraz na zarzuty o koszmarne upraszczanie. Poniekąd je przyjmuję. Rzeczywiście, na pewnym poziomie upraszczam. Nie ma tutaj przecież miejsca, żeby starannie zrekonstruować wszystkie niuanse i meandry marksistowskiej i (szczególnie) postmarksistowskiej myśli. Chodzi mi jednak o pewną esencjalną koncepcję, o pierwotny obraz zawiadujący całą resztą - a żywię szczere przekonanie, że pierwotnym obrazem kształtującym myślenie Marksa i jego kontynuatorów jest obraz wolnej, niezdeterminowanej i samostanowiącej istoty, której nie ogranicza nic i nikt.

Ten obraz budzi mój sprzeciw. A raczej: zarówno ten obraz, jak i wszystko, co jest jego konsekwencją. I to bez względu na to, czy chodzi o myśl Karola Marksa, czy o rozmaite wersje chrześcijaństwa, przez które przemawia mit analogiczny - choć rozpisany na inne pojęcia. Skąd ów sprzeciw? Z przekonania, że sytuacja człowieka w świecie jest znacznie bardziej skomplikowana, niż to wynika z tych nieszczególnie finezyjnych i dramatycznie naiwnych diagnoz. Że rzeczywistość społeczna, rzeczywistość psychiczna i rzeczywistość duchowa (a także rzeczywistość materialna) - słowem, wszystko, w czym żyje człowiek, i wszystko, czym jest - nie poddaje się tak łatwo naszym wyjaśnieniom, naszym rozpaczliwym próbom okiełznania i ujeżdżenia. Że im bardziej człowiek jest przekonany o swojej kompetencji w rozjaśnianiu tajemnic ludzkiej i nie tylko ludzkiej natury - tym więcej nieszczęść z tego wynika. Skądinąd to ostatnie głosili również psychoanalitycy, na których często powołują się postmarksiści - ja jednak idę tutaj raczej za Carlem Gustavem Jungiem i Jamesem Hillmanem, którzy podkreślają zasadniczo niepoznawalny charakter świata i psychiki, niż za Freudem, który wykazywał iście prometejski zapał, deklarując, że "gdzie było id, tam powinno być ego".

Jeśli więc cokolwiek możemy dostać od Marksa, to nie tyle wyjaśnienie, ile iluzję wyjaśnienia, pozór, symulakrę. Nie stworzono jeszcze takiego systemu, który w pełni odsłoniłby zagadkę istnienia (niektórzy przeczytawszy to zdanie, parskną zapewne szczerym śmiechem). Nie powstała jeszcze taka filozofia, która w pełni ujęłaby rzeczywistość w ramy swoich wszechogarniających pojęć. I już 2500 lat temu Sokrates zdawał sobie sprawę, że coś takiego jest gruntownie niemożliwe. Marksizm zaś i jego pochodne - ze swoją podszytą jakąś niebotyczną pychą skłonnością do redukcjonizmu, który każdy obszar ludzkiej egzystencji, każdy najdrobniejszy jej przejaw natychmiast przykrawa do ekonomiczno-socjologicznych algorytmów - wydaje się tak intelektualnie jałowy i nieatrakcyjny, że aż trudno mi sobie wyobrazić powody, dla których można darzyć tę myśl choćby zupełnie umiarkowaną sympatią.

Dlaczego więc Marks cieszy się obecnie taką popularnością? Skąd zainteresowanie, jakim darzą go młodzi, inteligentni ludzie? Liczę na to, że dyskusja DZIENNIKA, którą niniejszy tekst ma zainicjować, pozwoli znaleźć jakąś odpowiedź na to frapujące pytanie.














Reklama