Ale jest i druga strona medalu. Jak wynika ze statystyk, polskie samochody to w dużej części auta dwa razy starsze od unijnej średniej, które przed laty i przez lata służyły mieszkańcom Niemiec, Holandii, Belgii czy Włoch. Tam, choć stale na znacznie lepszych drogach, często zostały wyeksploatowane do granic europejskiego pojmowania bezpieczeństwa w ruchu drogowym i wstawione do tureckiego komisu w celu sprzedaży. W domyśle Polakowi. Polak bierze wszystko, bo i tak się wyklepie. Auto o przebiegu 400 tys. km odrodzi się w takie po dwóch przeglądach, prawie nowe, jeżdżące jedynie w niedzielę do kościoła i używane przez spokojną emerytkę. Potem takim samochodem jeździ polska rodzina, bo tak jest taniej.
Jestem daleki od zabraniania Polakom sprowadzania używanych, a często zużytych pojazdów z zagranicy, ale wiadomo, że każda akcja wywołuje reakcję. Są nią lub będą w bliskiej przyszłości po pierwsze problemy z bezpieczeństwem na polskich drogach i dramatyczne skutki wypadków z udziałem pospawanych z kilku części, wymęczonych niemieckich volkswagenów. A po drugie koszty ekologiczne, bo również nie od dzisiaj mówi się, że Polska staje się cmentarzyskiem aut z całej Europy. Dożywające swoich dni, bywa, że kosztem ludzkiego życia, graty trzeba będzie w końcu zutylizować.
Problem leży jednak nie w polskiej potrzebie bycia zmotoryzowanym, ale w kosztach. Trudno obwiniać kogoś, że nie stać go na nowy pojazd, ale chce być mobilny. Gdyby państwo zdecydowało się na obniżenie obciążeń fiskalnych związanych z zakupem nowych aut, sytuacja miałaby szansę się w końcu zmienić. Ten postulat trzeba jednak na razie potraktować życzeniowo, ponieważ państwu brakuje długowzroczności. Przez to nie umie wyobrazić sobie sytuacji, że nowych aut z mniejszym mytem sprzeda się więcej. Podatkowe wpływy na pewno nie spadną, a może będą wyższe.