Kiedy Polska i dziewięć nowych krajów 10 lat temu wstępowała do Unii Europejskiej, szybko przypięto nam etykietkę genetycznych rusofobów. Polskie ostrzeżenia dotyczące kierunku, w jakim zmierza premier/prezydent Władimir Putin uważano za przejaw antyrosyjskiej histerii i niechęci. Prawda jest jednak taka, że tylko kraje z naszej części Europy, z bagażem doświadczenia życia w strefie wpływów radzieckich, rozumiały i rozumieją Rosję, jej polityków i jej metody. I teraz mamy potwierdzenie tej tezy. Zachód Europy nie rozumie Rosji i traktuje ją jako zwykły, średnio demokratyczny kraj, a jej prezydenta jak normalnego przywódcę europejskiego. Stąd seria pomyłek, a raczej błędów w relacjach unijno-rosyjskich, od wojny w Gruzji w 2008 roku poczynając.

Reklama

Wprowadzenie sankcji wobec Rosji podzieliło Unię na ich zwolenników i przeciwników (CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>). Kiedy w końcu jednak doszło do konsensusu i sankcje zostały przyjęte, dyplomaci unijni uznali, że teraz mogą odetchnąć z ulgą i wszystko zmierza w dobrym kierunku. Tak się nie stało. Bardzo szybko zaczęto liczyć straty. WeFrancji związki zawodowe, które są potęgą, protestują przeciw sankcjom, obawiając się utraty miejsc pracy.

Tego, że Rosja pójdzie w zaparte i zareaguje wprowadzeniem embarga na towary unijne, mało kto się spodziewał. Bo sankcje miały przecież przywołać Moskwę do porządku i podziałać jak straszak. Stąd konsternacja. Nie ma zrozumienia innego problemu - tego, że wsparcie dla Majdanu zostało przez Rosję odebrane jako naruszenie jej strefy wpływów. I tego, że trzeba było się przygotować na konsekwencje tamtej decyzji i uświadomić sobie, że jak się mówi "a", to trzeba też powiedzieć "b" - innymi słowy przygotować się na konfrontację z Rosją. Kto poza krajami z naszego bloku wie, że prezydent Putin rozumie tylko język siły?

Ale jeszcze większym szokiem było wysłanie rosyjskich żołnierzy nad granicę z Ukrainą. Czy grozi nam teraz wojna? Tego pytania Bruksela, zajęta zresztą uroczystymi obchodami setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej, nie chce na razie, a może raczej boi się zadać. Bardzo ostrożna w komentowaniu ostatnich wydarzeń jest Komisja Europejska. O prezydencji włoskiej nawet nie ma co mówić w tym kontekście. Można odnieść wrażenie, że zarówno część krajów, jak i instytucje unijne same wystraszyły się tego, co zrobiły. I teraz nie wiedzą, co zrobić dalej. Bo tak naprawdę żaden z unijnych dyplomatów - abstrahując już od tego, jak ograniczone są ich kompetencje - nie jest w stanie przewidzieć rosyjskich reakcji. Choć już chyba nikt nie łudzi się, że Rosja jest w pełni przewidywalnym, demokratycznym partnerem. Ale wciąż - poza Polską i krajami bałtyckimi oraz może jeszczeRumunią - nikt nie boi się wojny i nie uważa niebezpieczeństwa jej wybuchu za poważne.

Jedyną instytucją, która dostrzega ryzyko, jest NATO, ale głównie za sprawą Amerykanów (którym konfrontacja z Rosją może byłaby nawet na rękę) a nie europejskich aliantów. I najbardziej realistycznymi komentarzami do sytuacji na linii Rosja-Ukraina są teraz wypowiedzi sekretarza generalnego sojuszu i jego współpracowników (CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>).

Jak myślę o zderzeniu sposobu myślenia i podejścia do polityki krajów, zwłaszcza zachodnich Unii Europejskiej z poczynaniami Rosji, przypomina mi się opowieść o wspólnym polowaniu (na zwierzęta)premiera Berlusconiego i prezydenta Putina. Putin zaprosił na polowanie Berlusconiego, traktując to jako dowód zaufania. Na oczach blednącego Silvio pułkownik Putin zastrzelił jelenia, a następnie wyciął nożem serce martwego zwierzęcia i w dowód przyjaźni podarował włoskiemu przyjacielowi. I wtedy Silvio "Bunga Bunga" Berlusconi... zemdlał. Tak wygląda porównanie polityków europejskich, którzy co najwyżej wdają się w pozamałżeńskie romanse, afery korupcyjne i wycinanie politycznych przeciwników z byłym oficerem KGB…

Reklama