Jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że opisując samochody, nie będę poruszał kwestii ich cen. Po prostu nie ma to najmniejszego sensu. I tak w komentarzach napiszecie, że kilkaset tysięcy złotych za – przykładowo – SUV-a to chora kwota, a następnie pobiegniecie do najbliższego salonu, żeby złożyć na niego zamówienie. Doświadczenie nauczyło mnie, że nie ma czegoś takiego jak „zbyt drogie auto”. Za drogie w stosunku do tego, co oferują, mogą być wakacje nad Bałtykiem, buty Converse’a i utrzymanie kota, ale jeżeli chodzi o auta, to kupujecie po prostu to, co wam się podoba i na co was stać. Gdy macie do wydania 20 tys. zł, jest to najczęściej zużyty passat, a w przypadku 60–70 tys. – mniej zużyty passat. Ewentualnie nowa skoda octavia, która jest prawie passatem. Choć to trochę tak jakby powiedzieć, że port w Zegrzu jest prawie jak Portoryko.
Są jednak nowe auta, które mają tak dobry stosunek ceny do tego, co oferują, że doprawdy trudno przejść obok nich obojętnie. Na przykład fiesta ST – żadne auto za nieco ponad 70 tys. zł nie dostarczy wam tyle frajdy, co ona. Z kolei kia sorento to przykład bardzo dobrego, ogromnego SUV-a wartego moim zdaniem więcej niż 150–160 tys. zł, jakich żądają za niego Koreańczycy. A volvo XC90 wydaje mi się rewelacyjną ofertą dla szukających luksusowego SUV-a – jest po prostu znacznie tańsze niż jego konkurenci od Audi, BMW i Mercedesa. Wspinamy się wyżej? Proszę bardzo. Gdybym mógł wydać 500–600 tys. zł na coś sportowego, z pewnością byłoby to bmw i8 – to doprawdy okazyjna kwota za auto, które pod względem wyglądu i technologii wyprzedza konkurentów o 20 lat.
W ten oto sposób dochodzimy do okrągłego miliona złotych i wozów supersportowych. Wbrew temu, co sądzicie, sporo się tu dzieje. Jest kilka ferrari, parę porsche, jakieś lamborghini, aston martin, bentley, maserati oraz mclaren. Każdy, kogo choć trochę podnieca motoryzacja, przy każdej z tych nazw głośno przełyka ślinę i poważnie rozważa sprzedanie jednej ze swojej nerek, aby choć trochę przybliżyć się do marzenia o zostaniu właścicielem takiego wozu. Nie wiem jednak, co by trzeba było sobie wyciąć, żeby za kwotę, o jakiej rozmawiamy, kupić audi. Prawdopodobnie mózg. Mam tu na myśli najnowszy model R8, którego początkowa cena wynosi co prawda niecałe 800 tys. zł, ale już w drugiej sekundzie przeglądania listy z opcjami dodatkowymi zamienia się w sumę siedmiocyfrową. „Audi za milion” brzmi po prostu głupio. Jednak w gruncie rzeczy wcale głupie nie jest.
Owszem, za podobną cenę możecie mieć lamborghini huracana albo ferrari 488 GTB – wozy stojące na drabinie z napisem „prestiż i wyjątkowość” o szczebel wyżej niż R8. Sęk w tym, że oba te auta wyglądają tak, jakby zaprojektował je miłośnik zabawek erotycznych. Pokazanie się w nich publicznie porównać można do paradowania z wibratorem po centrum handlowym w sobotnie popołudnie: możecie być pewni, że ściągniecie na siebie uwagę absolutnie wszystkich. Przy czym nie będzie to rodzaj uwagi objawiający się poklepywaniem po plecach. Nikt nie zaproponuje wam drinka i nie zaprosi do domu na 18. urodziny córki. Raczej zostaniecie nazwani skończonymi dupkami. Stracicie wszystkich przyjaciół, żona ucieknie od was z mleczarzem, a pies pójdzie do weterynarza i poprosi, żeby go uśpić, bo nie chce mieć z wami nic wspólnego. A to wszystko dlatego, że kupiliście sobie ferrari lub lamborghini. Właśnie takie uczucia budzą te wozy wśród większości normalnych Polaków wychowanych i wykształconych w ideologii „im tobie jest gorzej, tym mnie jest lepiej”.
Reklama
Ale w przypadku R8 jest nieco inaczej. Owszem, też rzuca się w oczy. Ale w zupełnie inny sposób. Jest agresywne, lecz niewulgarne. Sportowe, ale jednocześnie w jakiś tajemniczy sposób eleganckie i zachowawcze. Zaczepne, lecz nienapastliwe. I w żadnym wypadku nie wygląda na wóz za milion złotych. Jest po prostu audi, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „Noszę szare garnitury i myję zęby po każdym posiłku”. To zaskakujące, bo pierwsza generacja tego auta zdawała się sugerować swoim wyglądem coś zupełnie innego. Coś w rodzaju „Noszę dres i zaraz ci p**********ę”. Przy czym ta groźba nigdy nie została zrealizowana, ponieważ – mówiąc szczerze – na tle konkurentów pierwsze R8 było nędzne. Koszmarne. Miało sekwencyjną skrzynię biegów, w której czas zmiany przełożeń mierzyło się za pomocą kalendarza. Silnik wył tak, że nawet Kazimierz Wielki na 50-złotówce zatykał sobie uszy. Przy czym hałas ten w żaden sposób nie przekładał się na osiągi – cały czas miałem wrażenie, że ciągnę za sobą kotwicę z okrętu ORP Grom. Z kolei napęd na cztery koła działał tak dziwnie, że za każdym razem, gdy na torze próbowałem szybciej wejść w zakręt (o ile udało mi się zmienić bieg i akurat nie krwawiły mi uszy), tył momentalnie wyprzedzał przód i lądowałem w szczerym polu.
Z tych powodów do nowego R8 podchodziłem dość sceptycznie. Choć – jak już wspomniałem – bardzo mi się spodobało, jeśli chodzi o dość zachowawczą stylistykę. Zachowawczą, ale na pewno nienudną. Karoseria R8 przywodzi mi na myśl leginsy w rozmiarze S naciągnięte na Jennifer Lopez – wygląda, jakby zaraz miała się popruć. To jednak ciągle za mało, bym zaczął głośno przełykać ślinę. Jak zatem jeździ audi za milion złotych? No więc na stronie producenta przeczytałem, że „silnik 5,2 FSI przyprawia o gęsią skórkę”. Cóż, obawiam się, że to kompletna bzdura. Ten, kto to napisał, nawet nie widział R8 nawet na zdjęciach. Być może w rzeczywistości kazano mu opisać moment wyjścia z jacuzzi bezpośrednio na mróz. Prawdopodobnie jest niewidomy. I głuchy. A do tego jest kobietą. Bo każdy normalny i zdrowy mężczyzna, który wsiądzie do R8 i naciśnie czerwony przycisk z napisem „Start” na kierownicy, poczuje jak kurczą mu się jądra, napinają mięśnie, a pod pachami pojawiają jeziora. Poczuje na karku oddech każdego spośród 610 koni, który obudził się do życia dosłownie 10 cm za jego plecami. A po muśnięciu pedału gazu poczuje również, jak krew w jego żyłach zamienia się w czystą adrenalinę, a całe podczasze wypełniają endorfiny. Poczuje właśnie to wszystko, a nie gęsią skórkę. Na litość boską, przecież to równie idiotyczne jak napisać, że „Podróż w kosmos wywołała lekki uśmiech zdumienia na mojej twarzy”.
Producent podaje, że R8 przyspiesza do setki w 3,2 sek., ale to również nie wydaje mi się zgodne z prawdą. Bo cyfrowy prędkościomierz za każdym razem pokazywał 0 km/h, a następnie dopiero około 120 km/h. A trwało to mniej więcej tyle czasu, co kichnięcie. Większe wrażenie zrobiło na mnie to, że 200 km/h osiągałem po niespełna 10 sekundach. A 610 koni przekazywane bezpośrednio na wszystkie cztery koła nadal rozpędzało R8 z taką łatwością i lekkością, jakby zbudowano je wyłącznie z helu i pergaminu. I tak aż do obezwładniających 330 km/h. Zaś dźwięk, jaki przy tym z siebie wydawało... Przepraszam, nie dźwięk, lecz cała gama dźwięków. Przy odpalaniu zimnego silnika jest to rodzaj kaszlnięcia człowieka z zapaleniem oskrzeli, tylko takiego przepuszczonego przez 1000-watowy wzmacniacz – raz nawet wysiadłem, żeby sprawdzić, czy wydech nie zachlapał mi ściany garażu flegmą. Później, już po rozgrzaniu silnika, przypomina warczenie szczerzącego zęby dobermana. Podczas przyspieszania, zanim jeszcze wskazówka obrotomierza minie cyfrę 5, usłyszycie zimny, mechaniczny, czysty, nieskażony żadnymi sztucznymi dopalaczami jazgot, który następnie przejdzie w przeraźliwe wycie. Aż przy niespełna 9 tys. obrotów Bóg zacznie przeganiać chmury, żeby sprawdzić, co tam, na dole, zakłóca mu drzemkę. Wówczas być może zdejmiecie nogę z gazu i usłyszycie, jak ktoś z tyłu ostrzeliwuje was z broni maszynowej. W żadnym wypadku nie są to jednak hałasy. To koncert, na którym występujecie w roli dyrygenta, a za batutę służą wam pedał gazu i łopatki do zmiany biegów. Radio jest w tym aucie równie bezużyteczne co biała kredka.
Skoro już napomknąłem o łopatkach do zmiany biegów, to pozwólcie, że w tym miejscu przytoczę jeden fakt – na najwyższym, siódmym biegu możecie poruszać się w zakresie od 40 do 330 km/h. Oczywiście nigdy tego nie zrobicie, ale przyznajcie, że brzmi to niewiarygodnie. 290 km/h na jednym przełożeniu!!! Gdy pochwalicie się tym na jakimś przyjęciu, możecie być pewni, że otrzymacie tuzin chusteczek z wypisanymi na nich szminką numerami telefonów.
O ile jednak silnik sprawia wrażenie narwanego, tak jakby przez jego wtryski przepływała czysta amfetamina, to zawieszenie, napęd i układ kierownicy są zaskakująco zrównoważone. Nie ma tu grama nerwowości i histeryczności, jakie charakteryzują wiele wozów z tej półki. W supersportowych, piekielnie mocnych autach musicie dobrze przemyśleć każde wejście w zakręt, trajektorię jazdy po nim i wyjście z niego – wszystko po to, żebyście niechcący nie wylądowali w sąsiednim województwie. W przypadku audi jest zupełnie inaczej – po prostu rozpędzacie się do dowolnej prędkości, następnie obracacie kierownicą wedle uznania i... to już wszystko. Jesteście po drugiej stronie zakrętu i przymierzacie się do pokonania kolejnego. Naprawdę. A jeżeli chcecie nadać temu manewrowi nieco więcej dramatyzmu, możecie wyłączyć kontrolę trakcji i tuż przed łukiem wdepnąć gaz w podłogę. Wówczas wykonacie najdłuższy slajd w swoim życiu. I to nawet jeżeli macie dopiero pięć lat, a za kierownicą siedzicie po raz pierwszy. Tak świetnie prowadzi się ten samochód. Wydaje mi się, że Audi zapłaciło komuś na górze okrągłą sumkę, aby na potrzeby R8 wyłączył prawa fizyki. I nie dotyczy to jazdy wyłącznie po gładkiej i perfekcyjnie suchej autostradzie. Prowadziłem to auto z bardzo nierozsądnymi prędkościami również w solidnym deszczu, a opony i tak trzymały się drogi jak syryjski uchodźca tratwy.
Wielu z was zapewne orzeknie w tym miejscu, że „to bez sensu, bo supersportowe auto musi być trochę nieprzewidywalne”. Jeżeli tak, to kupcie mercedesa AMG GT, a następnie spróbujcie pokonać nim trasę Warszawa–Poznań w ulewie. Gwarantuję wam, że po 15 km wasze spodnie będą równie mokre, co jezdnia. W audi nic takiego nie ma miejsca. Przeciwnie. W trybie komfortowym, gdy delikatnie obchodziłem się z pedałem gazu, biegi zmieniał za mnie procesor, a sportowy wydech był dezaktywowany, R8 bardzo przypominało mi model TT. Czyli de facto zwykłe A3. To samo tyczy się wnętrza – świetnie wykończonego, funkcjonalnego, wygodnego, z wystarczającą ilością miejsca nawet dla ludzi mierzących – jak ja – niemal dwa metry wzrostu. Co prawda jeden z moich kolegów po fachu narzekał na zbyt wąskie fotele, ale – mówiąc szczerze – dla niego za wąskie stają się powoli nawet ławki w parku. Mnie w R8 spodobało się wszystko. Do tego stopnia, że – obok mercedesa SLS AMG – jest drugim supersportowym samochodem, który autentycznie zapragnąłem postawić w swoim garażu. Wpisuję go na moją listę „Chcę go mieć”. A nie, przepraszam. Tworzę dla niego zupełnie nową listę – „Muszę go mieć”. Czy jest tu ktoś, kto potrzebuje nerki?