Medialny ostracyzm powoduje, że ludzie nie przyznają się do konserwatywnych poglądów w sondażach. Inaczej za zasłonką. Trump wygra – napisał na Twitterze dzień przed wyborami w USA dr Jakub Andrzejczak, kierownik Zakładu Socjologii Wielkopolskiej Wyższej Szkoły Społeczno-Ekonomicznej. – W centrum globu, w laboratorium, w którym testowano nowe idee, myśli, teorie i kulturę dla całego świata, wygrała antyliberalna, konserwatywna retoryka – dodał już po tym, jak poznaliśmy nieoficjalne wyniki głosowania.
Szok? Głównie dla gadających głów, które właśnie zauważyły, że tego, co mówią, już nikt nie słucha.
Jest, kim jest
2 października 2015 r. publicysta „Washington Post” Dana Milbank zarzekał się, że jeśli Trump otrzyma nominację z ramienia Partii Republikańskiej, zje papier, na którym wydrukowano jego słowa. „Amerykanie są lepsi niż Trump” – stawiał dalekosiężne diagnozy. Pół roku po wygłoszeniu tego sądu, chwilę po tym jak nieruchomościowy magnat dostał zielone światło w wyścigu o najbardziej wpływowe stanowisko świata, Milbank spełnił swoją obietnicę. Na oczach internautów połykał arkusze celulozy.
– Jestem, kim jestem, i myślę, że to wystarczy – powiedział Trump na początku wyścigu o Biały Dom, kiedy musiał rywalizować nie z Hillary Clinton, lecz z innymi kandydatami republikanów o nominację partii. Wystarczyło to nie tylko do uzyskania formalnego namaszczenia i możliwości używania znaczka z niebiesko-czerwonym słoniem, ale także do tego, by zostać 45. prezydentem pierwszego mocarstwa świata. W zgodzie ze sobą, wbrew sarkaniu elit (lewicowych lub lewicujących), głoszonym ex cathedra sądom specjalistów – politologów, ekonomistów i dziennikarzy czy wreszcie skomasowanej, systemowej nienawiści mediów jawnie wspierających Hillary Clinton jako tą „cywilizowaną” przeciwko redneckowi z Manhattanu.
Trump wygrał wbrew temu, co się publicznie mówiło i co wypadło mówić, wygrał siłą zacisznych, półdzikich amerykańskich prerii, gdzie pasą się bizony, a czas zatrzymał się trochę w XIX w. Gdzie proste, lecz i uniwersalne wartości takie jak: wiara w Boga, własność, prawo do posiadania broni i pędzania bourbonu oraz lekka, a czasem większa niechęć do obcych, podsycały dawny mit amerykańskiej niezależności, mit wolności jednostki i odpowiedzialności za jej indywidualne wybory życiowe nieograniczone niczym poza prawem, a już na pewno nie polityczną poprawnością. I gdzie od czasów prezydenta Lincolna nie straciły na znaczeniu.
Amerykanom przez wiele miesięcy suflowano do uszu bardzo prosty przekaz: Trump to głupek, bogaty, ale jednak idiota o niewyparzonej gębie, niebezpieczny nie tylko dla imigrantów, czyli wielu milionów Amerykanów, lecz także dla świata. To buc, który nie zna się na niczym poza niewybrednym podrywaniem kobiet, opowiadaniem, co i gdzie im włożył, często w sposób niedopuszczalny nawet w podrzędnym barze, w najbardziej zapyziałej części Bronksu. Nawet były dyrektor CIA Michael Hayden uchodzący za jednego z najlepszych speców od bezpieczeństwa narodowego, do tego kojarzony z republikanami, otwarcie mówił, że Trump nie może zostać prezydentem USA „ponieważ będzie to oznaczało katastrofę”. Jawnie „swojemu” kandydatowi wypowiedziało posłuszeństwo 50 republikańskich ekspertów, podpisując się pod listem, w którym bili na alarm, że będzie to „najbardziej nieodpowiedzialny prezydent w historii”. Dodawali również, że „brakuje mu charakteru, poczucia wartości i doświadczenia”, by pełnić ten urząd.
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej