Kiedy prezydent Andrzej Duda rzucał 3 maja pomysł referendum w sprawie kierunku, w jakim mają zmierzać konstytucyjne zmiany, sam nie miał chyba świadomości, jaka będzie stawka tej gry. Jego wcześniejsze wypowiedzi na temat ustroju państwa odwoływały się do drugorzędnych szczegółów. Występując nagle z pomysłem debaty, chciał o sobie przypomnieć, na co politycy PiS zareagowali ledwie skrywanym niezadowoleniem. Lecz dotyczyło ono mniej samej konstytucji. Było raczej wyrazem obaw, że takie referendum będzie dla nich za wielkim wyzwaniem, bo mogą je przegrać. A przy okazji także, że Andrzej Duda stanie się graczem zbyt samodzielnym.
Dla kogo konstytucja
Dziś, po starciu o sądy, sytuacja jest diametralnie różna. PiS odmawia prezydentowi wsparcia nawet w sprawach, w których niedawno chciał szukać kompromisu. Przykładowo: wedle mojej wiedzy przed wakacjami Jarosław Kaczyński kazał Antoniemu Macierewiczowi dogadać się z pałacem w sprawach wojskowych, ale przestał się tego domagać po sądowych wetach Andrzeja Dudy.
W sprawie konstytucji powinno być niby tak samo. Tyle że wezwania prezydenta formułowane są nazbyt pisowskim językiem ("konstytucja nie tylko elit"), aby łatwo można jego inicjatywę zignorować. Jego formalna rola w inicjowaniu takich referendów jest trudna do podważenia, stąd kurtuazyjna obecność marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego na konstytucyjnej konferencji w Gdańsku. Wciągnięcie do prezydenckiej kampanii Solidarności też nie było dla PiS bez znaczenia. Ale rządząca partia ma z tym kłopot i będzie miała coraz większy. Im bardziej będzie traktowała relacje z prezydentem w konwencji meczu, tym bardziej będzie to widoczne.