Choć proszono ją do prezydenckiego pałacu, o losie ustaw przesądzi gra między Andrzejem Dudą i politykami PiS. Zdarzyć się może wszystko – od uzgodnienia między nimi tekstu do trwałego zablokowania prac.
Czy należy mieć pretensje do opozycji, że nie włączyła się w konstruktywną pracę nad inicjatywami PiS?
Próbowano przepchnąć projekty w kilka dni. Odrzucono en bloc opozycyjne poprawki. Stronie rządowej zależało na wytworzeniu wrażenia, że zgłasza całościowy pakiet, któremu opozycja może przeciwstawić jedynie równie całościową negację. PO, Nowoczesna i PSL rolę taką ochoczo przyjęły. Trudno jednak, żeby tego nie zrobiły, skoro odrzucały podstawowe założenie prawicy: że trzeba podważyć obecny system doboru sędziów. Obalić korporacyjny mechanizm kooptacji, który symbolizowała Krajowa Rada Sądownictwa.
Skoro PiS uczynił z KRS w obecnej postaci symbol czystego zła, w przemówieniach opozycji i liberalnych mediach ta KRS stała się wyrazicielem zagrożonej wolności. A to tylko jedna z form organizacji sądownictwa, stworzona po II wojnie światowej, głównie we Francji i Włoszech, a skopiowana w Polsce przechodzącej do demokracji. Mająca zalety, ale także istotne wady, nawet patologie.
Ale taka jest logika stabloidyzowanej dyskusji. I to, co zgłaszają dziś z boku partie opozycyjne, dotyczy drobiazgów. Można zmniejszyć sądom obciążenia, usprawnić ich pracę, ale diagnoza PiS jest szersza: mamy do czynienia z korporacją zdemoralizowaną i niewrażliwą na dobro współobywateli.
PiS w ustawach lipcowych, obok rozwiązań sensownych i racjonalnych, próbował leczyć ją łomem. Z jednej strony Sąd Najwyższy miał odejść jako symbol grzesznej przeszłości. Z drugiej uzależniano dobór kolejnych sędziów od polityków, na dokładkę jednej, własnej opcji. I zakładano mocną kontrolę nad nimi przez elitarną Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. Ponieważ byłaby wyłoniona na nowo wraz z całym SN, dawałaby obecnym rządzącym możliwość ustawicznego czyszczenia wymiaru sprawiedliwości.
Pytanie, czy czyszczenia potrzebnego. Odruch będzie tu u przyzwoitego człowieka podwójny. Gdy czytamy o jednym sędzi wydającym wszystkie kontrowersyjne wyroki przy okazji warszawskiej reprywatyzacji, marzymy nawet o ręcznym sterowaniu, a na pewno o patrzeniu sędziom na ręce. Kiedy jednak myślimy o rozlicznych sytuacjach, kiedy interes obywatela zderza się przed sądem z interesem władzy (także obecnej), zaczynamy doceniać oddzielenie sędziów od tej władzy. PiS postawił na zależność.
Ale z kolei środowiska liberalne przez lata ignorowały złe sygnały. „Gazeta Wyborcza” czy „Polityka” – w imię wyidealizowanego obrazu III RP. PO – w imię koncepcji państwa, która daje ważnym środowiskom możliwość samorządzenia się, a rządowi święty spokój. To filozofia Donalda Tuska. Sygnały, że w sądownictwie dzieje się źle, były ignorowane. Wyhodowano pewną swoich wiecznych wpływów korporację broniącą każdego członka.
Naprawa tej korporacji bez łomu, którego próbuje dziś użyć Zbigniew Ziobro, byłaby skomplikowana i niegwarantująca szybkiego sukcesu. Ale pewne drogi próbowano na początku, w czasach obecności Jana Rokity w tym obozie, przecierać. Nazywając KRS „związkiem zawodowym sędziów”, Andrzej Rzepliński, wtedy ekspert PO, proponował w roku 2004 jej otwarcie na nowe środowiska: sędziów z niższych instancji, prawników spoza sądownictwa. Taka była zresztą pierwsza wersja reformy Ziobry. W ostatniej chwili próbowała się jej chwytać nawet obecna KRS, tyle że za późno, bo obecny rząd mógł już, wskazując na wieloletni brak zainteresowania PO i samych sędziów, przejść do wersji pacyfikacyjnej.
Teraz proponowanie tamtej reformy brzmi jak pisk przeciw rykowi, zwielokrotnionemu kampanią billboardową. Opozycja liberalna sama jest sobie winna. Zresztą jej medialne zaplecze nadal kreuje wizerunek sądów niemal bezgrzesznych. Jedyną szansą na powrót – pewnie po latach – do reformy umiarkowanej byłby pat i przerwanie prac nad obecnymi projektami. Ale i tak w to wątpię. Łatwiej jest krzyczeć przeciw dyktaturze. I liczyć na sędziów, którzy zawsze raczej nam sprzyjali niż im. To ważne tło tej wojny.