BARBARA KASPRZYCKA: Wasza świeżo wydana książka "Teraz my prześwietlamy" kończy się w fascynującym momencie: luty 2007, Janusz Kaczmarek zaklina się, że w IV RP nie ma żadnego ręcznego sterowania prokuraturą. Książka trafia do księgarń, kiedy o tamtym ministrze pozostało ledwie wspomnienie. Mamy nowy rząd. Pokażecie teraz nowe taśmy Beger, żeby zdemaskować, jak PO układała się z PSL?
TOMASZ SEKIELSKI: Nawet gdybyśmy mieli pokazać, to przecież o tym nie powiemy! Ale optymistycznie stwierdzam, że przy nowej władzy też nam tematów do programów nie zabraknie. Będzie co ujawniać.
ANDRZEJ MOROZOWSKI: Już raz pokazaliśmy zakulisowe rozgrywki partyjne Platformy. Pomógł nam wtedy młody działacz, który ukrytą kamerą ponagrywał rozmowy prominentnych dziś polityków. To da się powtórzyć.
Nie zrobili się czujniejsi?
AM: Myślę, że czujność opadła, minął już szok. Ponad rok temu, kiedy sprawa taśm wybuchła, wszyscy mieli obsesję, że się ich nagrywa. Zresztą słusznie - dziś wiemy przecież, że np. Zbigniew Ziobro miał zwyczaj nagrywania swoich rozmówców. Ale ta wzmożona czujność pewnie już mija. Instynkt polityków do robienia dealów politycznych jest silniejszy niż wszystko.
Jednak oglądając Teraz my, można odnieść wrażenie, że w PiS uderza się wam łatwiej niż w PO.
TS: Niesłusznie. Jest oczywiste, że bardziej patrzy się na ręce tym, którzy sprawują władzę. Teraz weźmiemy się za nowy rząd.
AM: Już mamy lufy i celowniki armat przestawione na nową władzę. Niektórzy już nam zarzucają, że w jednym z ostatnich programów za mocno uderzyliśmy w Donalda Tuska.
I jak on na to zareagował?
TS: Nie mieliśmy okazji go o to zapytać, bo od wyborów odmawiał nam przyjścia do programu. Jeszcze w trakcie kampanii, gdy walczył o poparcie, to przyszedł. Po zwycięstwie zapraszaliśmy go już kilkakrotnie i za każdym razem słyszeliśmy: nie.
AM: Już myśleliśmy, że będzie tak samo jak z premierem Kaczyńskim, który bojkotował nasz program.
TS: Słyszeliśmy nawet od ludzi z otoczenia premiera Tuska, żebyśmy może zmienili dla niego nieco formułę programu, bo zbytnio żeśmy sobie z niego zakpili, obnażając PR-owską kuchnię jego kampanii wyborczej. Cóż, program robimy dla widzów, a nie dla polityków. Nawet dla Donalda Tuska nie będziemy zmieniać formuły.
AM: Wymyśliliśmy inny sposób - happening. Wynajęliśmy zespół ludowy i poszliśmy uroczyście z pompą zaprosić pana premiera. Zaproszenie zostało przyjęte, Donald Tusk będzie naszym gościem. Wygląda więc na to, że wciąż ma dystans do samego siebie.
TS: Być może bierze przykład z Kazimierza Marcinkiewicza, który ten dystans potrafił zachowywać nawet w sytuacjach mało komfortowych, np. kiedy przyszedł do naszego studia jako kandydat na prezydenta Warszawy. Zrobiliśmy mu wtedy Wielką Grę. Była pani Stanisława Ryster i swoim zwyczajem zaczęła od słów: A pan Kazimierz przyjechał do nas z Gorzowa…. Cóż, dla kandydata na prezydenta Warszawy to słaby początek. A mimo to zacisnął zęby, do końca zachował klasę i jeszcze kwiaty dla Hanny Gronkiewicz-Waltz znienacka wyciągnął.
A co słychać u Jacka Kurskiego? Po ujawnieniu taśm Beger bardzo ostro ścięliście się z nim w programie. Przepraszaliście nawet potem widzów.
AM: Wciąż jesteśmy z nim na ty, bo to przecież jest były dziennikarz.
TS: On się na nas nigdy nie obraził. Dzwoniliśmy do niego niedługo po tej jatce i pytaliśmy, czy przyjdzie do nas ponownie. On na to, że chętnie by przyszedł, ale jest mu trochę niezręcznie, bo koledzy z PiS ogłosili bojkot naszego programu w jego obronie.
AM: Andrzej Lepper miał też z nami ciężkie przejścia, ale się nie obraził.
TS: Nieraz miał do nas żal, ale zawsze i tak przyjmował nasze zaproszenie. To się pewnie trochę zmieniło po ostatniej rozmowie, kiedy przepytywaliśmy go o życie osobiste i o małżeńskie zdrady. Słabo wypadł i wiemy, że ma do nas o to pretensje. Ponoć fatalny wynik Samoobrony w wyborach kładzie na karb naszego programu.
AM: A Roman Giertych tłumaczy, że przez nas rozpadł się LiS. Liga nie mogła iść do wyborów razem z człowiekiem, który zdradzał żonę. Ich elektorat by tego nie zniósł. Ale Andrzej Lepper do końca był fighterem i przychodzić się do nas nie bał.
A kto się boi?
TS: Ja mam wrażenie, że boją się ci, którzy nie mają czystego sumienia.
AM: Są tacy politycy, którzy nie chcą do nas przychodzić, bo wychodzą z założenia, że skoro ich zapraszamy, to pewnie coś na nich mamy. Któryś z nich powiedział mi kiedyś, że wizyta w naszym studiu jest jak lot samolotem: startujemy, jest przyjemnie, a w pewnym momencie my mówimy: A teraz będzie skok ze spadochronem. I nigdy nie ma pewności, czy spadochron się otworzy.
A bojkot PiS się skończył?
TS: Już dawno temu. Przed wyborami przyszedł do nas nawet Jarosław Kaczyński, mimo że w TV Trwam zarzekał się, że jego noga u Sekielskiego i Morozowskiego więcej nie postanie. Zapraszaliśmy go przez blisko dwa lata bez skutku. Wreszcie przyjął zaproszenie w październiku…
AM: Już po przegranej debacie z Tuskiem, kiedy notowania PiS słabły. Myślał zapewne, że trochę podreperuje notowania swoje i swojej partii.
TS: Poleciliśmy więc naszym współpracownikom zawczasu sprawdzić, kiedy dokładnie ów bojkot został ogłoszony, żeby zacząć od pytania do Jarosława Kaczyńskiego, co takiego się stało, że jednak się przełamał. No i cóż: jeden z pracowników zadzwonił po prostu do kancelarii premiera, powiedział, że jest z Teraz my i że chciałby się dowiedzieć, kiedy premier ogłosił, że nas bojkotuje.
AM: Biuro prasowe premiera oczywiście natychmiast zadzwoniło do Adama Bielana i Michała Kamińskiego, uprzedzając, że zadamy takie pytanie. I oni świetnie go na nie przygotowali.
TS: Ale my o tym nie wiedzieliśmy. Więc ja zaczynam program pytaniem: pana brat, prezydent Kaczyński, powiedział, że udzielanie wywiadu dla TVN to strata czasu; po co pan do nas przyszedł, skoro ogłosił pan… - i nawet nie zdążyłem dokończyć, kiedy premier Kaczyński mówi: Tak, tak, ogłosiłem bojkot. Ale opowiem wam kawał, jak katolik, prawosławny i żyd sprzeczają się o to, który z ich duchownych umie zrobić większy cud.
AM: Skrócił to, opowiadając, że największy cud - mówi żyd - zrobił mój cadyk. Jechał wozem w szabas. Chwilę się pomodlił i po prawo od wozu był szabas, po lewo od wozu był szabas, a na wozie był piątek. I teraz tak samo stał się cud - ja przyszedłem do was.
TS: Tym nas kompletnie zaskoczył. Zaczęliśmy się śmiać, to ustawiło całą rozmowę. Premier był do końca programu nieagresywny, niekonfrontacyjny, z dystansem do samego siebie, w świetnym nastroju, taki, jakim go rzadko można zobaczyć. Zbił nas z tropu.
AM: Jestem zresztą przekonany, że ten dowcip podsunął mu Michał Kamiński, który wie, że jestem pochodzenia żydowskiego i od razu mięknę, gdy ktoś opowiada takie anegdoty. Kompletnie nas rozbroił. Byliśmy przekonani, że to pytanie premiera zdenerwuje i rozmowa od razu nabierze rumieńców, a on zawczasu wybił nam broń z ręki.
Żałujecie czasem, że któryś program albo jego fragment trafił na antenę?
TS: Wciąż mam mieszane uczucia co do naszej rozmowy z Anetą Krawczyk. Przede wszystkim to była bardzo niekomfortowa sytuacja, kiedy dwóch facetów przepytuje kobietę wykorzystaną seksualnie przez mężczyzn. Po drugie tego dnia mieliśmy bardzo mało danych na temat seksafery, żeby weryfikować jej słowa. Andrzej Lepper zaprzeczał, a my słuchaliśmy wersji Anety Krawczyk, nie mając żadnych narzędzi, by potwierdzić jej prawdziwość. Nie żałuję, ale myślę, że gdybym miał ją zaprosić dziś, toczylibyśmy o to dłuższą dyskusję.
AM: Ja wciąż uważam, że to był bardzo ważny program. Chodząc od lat po korytarzach sejmowych, doskonale zdawałem sobie sprawę, że władza jest afrodyzjakiem. Tam się kręci mnóstwo młodych kobiet, niektóre z nich są wykorzystywane przez bezwzględnych ludzi. Ale nigdy nie miałem na to dowodów. Aneta Krawczyk była pierwszą, która odważyła się powiedzieć, jak została wykorzystana. Dziś niedawny wicepremier dostał zarzuty w tej sprawie, i z pewnością nie opierają się one wyłącznie na jej słowach. Ale ona pierwsza powiedziała to pod nazwiskiem.
TS: A gdyby prokuratura nie postawiła Lepperowi zarzutów?
AM: Wtedy miałbym wyrzuty sumienia, że daliśmy Anecie Krawczyk wiarę.
TS: Więc w jakimś stopniu tego dnia bawiliśmy się w ruletkę: może nasz gość mówi prawdę, a może nie.
AM: Nie do końca, bo wierząc jej słowom, opieraliśmy się na naszej wiedzy o tym, jacy ludzie są w Samoobronie.
TS: Oczywiście, to ułatwiało decyzję. Ale główną rolę grał gorący moment, wszyscy byli ciekawi, jak owa Aneta K. z tekstu w Gazecie Wyborczej wygląda. Chcieliśmy mieć ją pierwsi. W takich momentach myśli się inaczej.
Jak udało się wam do niej dotrzeć?
TS: Mieliśmy szczęście, że pracowała z nami w redakcji koleżanka, która pochodziła z Łodzi i znała Anetę Krawczyk, gdy ta była radną. Szybko ją skojarzyła i pojechała do niej, przekonać, by wystąpiła. My spotkaliśmy się z nią kilka godzin przed programem i bardzo długo tłumaczyliśmy, co może dla niej oznaczać ten występ. Dawaliśmy jej możliwość ukrycia twarzy.
AM: Mieliśmy nawet przygotowaną dla niej maskę.
TS: Ale ona sama powiedziała, że chce grać otwarcie. Występem w telewizji ryzykowała ostracyzm w swoim środowisku. I rzeczywiście, zaraz po programie dzwoniła do niej rodzina, mówiąc, żeby siedziała cicho, że niepotrzebnie wyciąga takie rzeczy na światło dzienne.
AM: Molestowanie jest wciąż w Polsce sferą tabu. Dlatego Aneta Krawczyk jest dla mnie bohaterką, bo odważyła się o tym mówić.
Kłóciliście się wtedy o to, czy ją zaprosić, jak z nią rozmawiać?
AM: Nie, raczej się nie kłócimy o takie rzeczy. Teraz, po fakcie, możemy sobie podyskutować, to wszystko.
TS: Choć bywa między nami ciężko. Zdarzają się chwile trudne, czasami mieliśmy dość i zastanawialiśmy się, czy się nie rozstać… Za bardzo lubimy siebie prywatnie, by niszczyć przyjaźń przez pracę.
AM: Tak naprawdę raz się zdarzyła prawdziwa awantura.
TS: Tak, wtedy było ostro, z trzaskaniem drzwiami. To był dzień programu. Powinno być już wszystko dopięte, a my z jakichś ambicjonalnych względów przestaliśmy się do siebie odzywać na pięć godzin. Potem skontaktowaliśmy się tylko po to, by uzgodnić, że przynajmniej ten jeden program musimy jeszcze zrobić razem, a potem ustalimy, czy będzie on ostatni.
Macie uzgodnione między sobą, który z was o co pyta?
TS: Nie, wszystko jest improwizacją. Ale jakoś tak się przyjęło przez lata, że zazwyczaj ja zadaję pierwsze pytanie. Kiedyś zapomniałem, o co miałem zapytać, patrzę nerwowo na Andrzeja, a on spokojnie przegląda sobie jakieś notatki!
AM: Tak samo się przyjęło, że jest Sekielski i Morozowski, a nie Morozowski i Sekielski. Uświadomiło nam to dopiero wydawnictwo, które publikowało naszą książkę, gdy zadzwonili zapytać, czy tak mogą nas podpisać na okładce. Mnie to pytanie zaskoczyło i dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać, że to faktycznie lepiej brzmi.
TS: Nasze rodziny leczą się w jednej przychodni i kiedy żona była kilka tygodni temu u lekarza, to wywołali ją pani Sekielska-Morozowska!. A ostatnio - jeszcze ci tego Andrzej nie opowiadałem - kiedy poszła z dzieciakami do pediatry, ten przyjął ich ze słowami: o, Sekielscy! Mały Morozowski też jest chory.
W sumie jesteście dość okropnym duetem. Zastanawialiście się, dlaczego w ogóle ktoś do was jeszcze przychodzi?
AM: Dobre pytanie!
TS: Nie wiemy!
Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski opowiadają DZIENNIKOWI o kuchni swojego programu "Teraz my". "Nie wiemy, dlaczego chcą jeszcze z nami rozmawiać" - zastanawiają się. "Są politycy, którzy nie chcą do nas przychodzić, bo myślą, że skoro ich zapraszamy, to coś na nich mamy. Któryś powiedział mi, że wizyta w naszym studiu jest jak lot samolotem: startujemy, jest przyjemnie, a w pewnym momencie mówimy: A teraz będzie skok ze spadochronem. I nigdy nie ma pewności, czy spadochron się otworzy" - mówią.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama