Dlaczego nonsensowna? Obejmując tę funkcję, były premier musiałby złożyć mandat poselski. Pytanie, czy mógłby potem skutecznie kierować swoją partią, której życie skupi się teraz nieomal bez reszty w parlamencie? Ale co najważniejsze, zostając pierwszym sztabowcem swojego brata, Jarosław Kaczyński wcale by mu nie pomógł. Przeciwnie, utrwaliłby stereotyp prezydenta, który na każdym kroku ogląda się na swego mocniejszego, bardziej zdecydowanego bliźniaka. Który - co tu dużo mówić - nadal pozostaje w jego cieniu. Dla Platformy Obywatelskiej to stereotyp wręcz wymarzony.
Brat moją twierdzą
Dlaczego jednak była to pogłoska charakterystyczna? I dlaczego niektórzy parlamentarzyści PiS w nią uwierzyli? Ano dlatego, że była ona karykaturalnym skrótem pewnej oczywistości. Nie ma dziś dla Jarosława Kaczyńskiego bardziej istotnego celu niż zapewnienie bratu reelekcji.
Polityczny i nade wszystko ludzki kontekst tych wysiłków owiany jest mgłą tajemnicy. Mamy do czynienia z dwiema wersjami. W pierwszej - ambitny partyjny lider nakłania dużo mniej ambitnego - można by rzec - mało politycznego brata do zdobycia funkcji, która tamtego uwiera. Prezydentura ma być swoistą polisą ubezpieczeniową. Ostatnim bastionem, twierdzą, do której schroni się PiS po przegranych wyborach parlamentarnych. Ponieważ porażka przychodzi wcześniej niż planowano, prezydent jest wypychany na pierwszy front. Rad nie rad przyjmuje rolę awangardy, przedniego oddziału. Ponieważ dla brata zrobi wszystko.
Ale jest też druga wersja. Zakłada ona istnienie makiawelicznego planu, który Jarosław Kaczyński konstruował konsekwentnie co najmniej od wielu miesięcy. Zakładał on oddanie władzy rządowej i parlamentarnej większości tylko po to, aby Lech Kaczyński mógł za trzy lata wygrać prezydenturę. O tym planie zaczęto mówić tak naprawdę na drugi dzień po wyborach 2005. Niektórzy dawni politycy PiS - na przykład Marian Piłka - spekulowali na temat jego istnienia całkiem otwarcie.
W pierwszej wersji Lech Kaczyński miałby być narzędziem w rękach brata dla realizacji interesów PiS. W tej drugiej PiS byłoby w rękach Jarosława Kaczyńskiego narzędziem dla realizacji interesów brata.
Jaka jest prawda? Nie wiemy, czy Jarosław Kaczyński dążył konsekwentnie do szybkich wyborów, czy tylko dopuszczał ich możliwość. Nie wiemy, czy chciał zamienić konkret władzy rządowej na miraż permanentnego przechwycenia prezydentury. Można sobie wyobrazić, że realne zdarzenia były mieszaniną obu tych wersji. Jednak coraz więcej polityków Prawa i Sprawiedliwości uznaje możliwość istnienia tajnego planu. Byłby on zakryty nawet przed najbliższym otoczeniem obu braci. Możliwe zresztą, że nie znał go nawet sam Lech Kaczyński. Przypomnijmy, jak gorąco oponował, gdy w 2005 roku lider PiS nie chciał przyjąć posady premiera po to, aby mu ułatwić walkę o prezydenturę. I zauważmy, jakim szokiem - jak twierdzą bliscy mu ludzie - nieudawanym, zareagował na porażkę PiS przed kilkoma tygodniami. Ale to niczego nie zmienia - plan mógł się przecież narodzić w umyśle samego Jarosława. Bracia od lat funkcjonują w logice wzajemnych poświęceń.
Ku innej prezydenturze
"Tak czy inaczej, pozostając w cieniu PiS-owskiego rządu, Lech Kaczyński miał bardzo trudny punkt startu. Gdy premierem został główny konkurent Kaczyńskiego Donald Tusk, szanse obecnego prezydenta gwałtownie wzrosły" - nie ukrywa radości Adam Bielan, który będzie robił prezydentowi kolejną kampanię, tak jak robił tę w 2005 roku.
Wielu komentatorów powtarza jak mantrę, że uwikłany w permanentną wojnę z platformerskim rządem Kaczyński spali się, skompromituje. Że prezydentura ustawicznego konfliktu zostanie przez Polaków odrzucona. Zwłaszcza, że ten urząd kojarzył się do tej pory - zwłaszcza za sprawą Aleksandra Kwaśniewskiego - z pewnym dystansem wobec bieżącej polityki. Lub raczej z pozorami dystansu. Bo Kwaśniewski wpływał na politykę własnego obozu politycznego - lewicy, i utrudniał życie centroprawicowemu rządowi Jerzego Buzka. Tyle że robił to w rękawiczkach. Zachowując, na ile się dało, maskę bezstronnego "prezydenta wszystkich Polaków".
To prawdziwe spostrzeżenie, ale tylko do pewnego stopnia. Bo natura polskiej prezydentury będzie się zmieniać wraz ze stylem walki o nią. Spór polityczny staje się coraz bardziej gwałtowny i równocześnie coraz bardziej zrytualizowany - w miarę jak zbliżamy się do dwupartyjnego systemu partyjnego. Kampanie wyborcze są coraz dłuższe, w zasadzie permanentne. Fikcję „prezydentury wszystkich Polaków” zachować będzie coraz trudniej. Widać to nie tylko po łatwości, z jaką Lech Kaczyński przyjął rolę reprezentanta obozu IV RP i mało kogo więcej, ale też po bezwzględności, z jaką PO przystąpiła do podważania jego wielu tradycyjnych uprawnień, nie mówiąc o tradycyjnym respekcie. Nie tak traktowali politycy AWS Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy recenzował ich działalność albo rozpychał się w dziedzinie polityki zagranicznej.
Dopełnieniem swoistego wtórnego "upolitycznienia" prezydentury będzie fakt, że naprzeciw Kaczyńskiego zaangażowanego po uszy w popieranie PiS stanie Donald Tusk, któremu wypadnie wprost bronić dorobku własnej ekipy rządowej. Kwaśniewski, startując w 1995 roku, reprezentował obóz rządzący, ale przynajmniej trzymał się z dala od samego rządu, oddając go ludowcom. Tusk nie mógł tego samego uczynić, nie narażając się na zarzut uciekania od władzy. Ma to jednak swoje konsekwencje. Gdyby przeciw Kaczyńskiemu wystartował jako główny konkurent ktoś z boku - polityk w rodzaju prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza - miałby więcej szans na wpędzenie obecnego szefa państwa w rolę zacietrzewionego politykiera. Tuskowi dźwigającemu na swoich barkach wielki bagaż sporów ostatnich lat będzie trudniej to osiągnąć. Nawet przy wielkim wysiłku sympatyzujących z nim mediów.
Arcyrecenzent
W efekcie wybory prezydenckie staną sie dogrywką do poprzednich wyborów parlamentarnych, a równocześnie preludium przed następnymi. Już dziś widać gorączkowe przygotowania obu stron do korzystania z całej sceny politycznej jako pola do tej rozgrywki. Tusk, chcąc się wydać możliwie najbardziej "prezydenckim", zamierza być jako premier szczególnie aktywnym w dziedzinie polityki zagranicznej. Stąd tak gorliwe wypychanie obecnego prezydenta z tej sfery, bardzo medialnej i zapewniającej łatwy PR. Otoczenie Lecha Kaczyńskiego zamierza na to odpowiedzieć zmasowanym kontruderzeniem w polityce krajowej. "Możemy się spodziewać prezydenta angażującego się w każdy konflikt społeczny, przyznającego rację dziś lekarzom, a jutro związkowcom" - zapewnia wysoki urzędnik prezydenckiej kancelarii. Szczodrość wyborczych obietnic PO i nieomal całkowita obrotowość obu partii w formułowaniu programów społeczno-gospodarczych bardzo ułatwi tę konfrontację.
Zwłaszcza że prezydent, gdy chce uprawiać politykę samymi słowami, ma wiele możliwości - od wygłoszenia swojej recenzji nieomal codziennie z telewizyjnego ekranu w porze największej oglądalności po trudne do obalenia weto. Kwaśniewski korzystał z tego mało, gdyż pokładał zaufanie przede wszystkim w czystym wizerunku. Kontakt z pismami kobiecymi był dla niego więcej wart niż czysta polityka. Za to Kaczyński się nie zawaha.
Fotografowanie się z żoną czy z psem to nie dla niego. Cierpkie recenzowanie rządu, który już jest w kłopotach, borykając się z oczekiwaniami budżetówki - i owszem. "Wyobraźmy sobie, że rząd jest zmuszony uchwalić ustawę pogarszającą sytuację lekarzy" - snuje rozważania ważny polityk PiS. Prezydent wetuje. Jeśli weto zostaje utrzymane, bo lewica nie ma odwagi wystąpić przeciw, Lech Kaczyński okazuje się skutecznym obrońcą interesu pracowniczego. Jeśli weto zostaje obalone, bo lewica na fali antypisowskich emocji przyłącza się do rządu - pałac wychodzi na jedynego obrońcę tego interesu.
Z Fotygą w tle
Role są więc mniej więcej rozdane. Aby możliwie najlepiej sprostać swojej, Lech Kaczyński musi się jeszcze - bagatela - uporać z kilkoma słabościami.
Nawet jeśli recenzowanie rządu potraktować wyłącznie jako zabieg PR-owski - a przecież będzie ono dotyczyć nadal i takich skomplikowanych kwestii jak polityka zagraniczna - potrzebny jest do niego sprawny zespół. A budowanie go wokół siebie nie było do tej pory mocną stroną obecnego szefa państwa.
Radosław Sikorski mówił niedawno cierpko o pałacu prezydenckim jako PiS-owskim rządzie na wychodźstwie. Ale przecież to już raczej Aleksander Kwaśniewski skupił na początku swoich rządów w kancelarii grupę tak znaczących polityków SLD jak Krzysztof Janik, Marek Siwiec czy Danuta Waniek, co dawało mu możliwość uprawiania jako tako skutecznej polityki. Żaden wielki ruch PiS-wskiej czołówki w kierunku pałacu nie nastąpił. Nieomal wszyscy ważni są w parlamencie.
Jedynym prawdziwym politykiem u boku prezydenta jest Michał Kamiński przeniesiony tam zresztą jeszcze w czasach, gdy pałac nie był przekształcany w oblężoną twierdzę. Czy gdyby Lech Kaczyński rozumiał powagę sytuacji, zrobiłby szefową kancelarii Annę Fotygę, niekomunikatywną, skrajnie niepopularną w świecie mediów, a nade wszystkim niezdolną do skupienia wokół siebie - pokazał to przykład MSZ - trwałego teamu. Fotyga przyszła do kancelarii nie dlatego, że była najlepszym kandydatem na ciężkie czasy, a dlatego, że obiecano jej tę posadę na grubo przed wyborami, za wierność.
Można docenić symboliczny wymiar zainstalowania w gronie sekretarzy stanu konserwatywnego myśliciela Ryszarda Legutki, ale przecież prezydentowi potrzeba przede wszystkim ekspertów od różnych sfer rzeczywistości. Pewne zaufanie może budzić Władyslaw Stasiak - BBN pod jego kierownictwem będzie zapewne sprawnie i rzetelnie monitorował ogół spraw związanych z bezpieczeństwem państwa. Ale cała ławeczka jest więcej niż krótka. Tylko z powodu słabego zaplecza kadrowego PiS-owskiego obozu? Czy także w następstwie wiary, że politykę da się uprawiać jako czysty PR. Że wystarczy kilka sztuczek przygotowanych przez ministra Kamińskiego do spółki z doradzającym z doskoku Adamem Bielanem.
Logika dworu
W czasach rządów PiS prezydencki dwór był scenerią, a często źródłem gorączkowych, głównie personalnych rozgrywek. To tu wykuwały się intrygi zmierzające do eliminacji tak różnych ludzi jak Marcinkiewicz, Wildstein czy Dorn. Nie musiało to wynikać z jakichś szczególnie fatalnych charakterów prezydenckich ministrów. To Jerzy Urban trafnie zauważył, że taka jest natura wszelkich dworów. Nudzący się urzędnicy nie mają wielu zajęć poza personalnymi grami. I mówił o dworze Kwaśniewskiego, nie Kaczyńskiego.
Tyle że za pośrednictwem Lecha Kaczyńskiego, dzięki jego wpływowi na brata, któremu tyleż ochoczo ulegał co doradzał, owo kadrowe rozedrganie zbyt często przenosiło się na rząd i PiS. I dziś może być podobnie. Pałac, który ma być ostatnim schronieniem albo - jak kto woli - wysuniętym przyczułkiem, może się okazać czynnikiem destabilizacji całego PiS-owskiego obozu. Także ze względu na cechy osobowości samego prezydenta. Wczoraj był, jak kiedyś napisałem, wielkim, za to nie zawsze szczęśliwym kadrowym. Dziś zaznacza swój udział w PiS-owskiej polityce własnymi urazami wobec Pawła Zalewskiego czy Ludwika Dorna w prasowych wywiadach. A jutro?
Bo największym wrogiem Lecha Kaczyńskiego może się okazać on sam. Człowiek zbyt nerwowy, aby czytać systematycznie gazety i oglądać telewizyjne "Wiadomości", o których treści dowiaduje się od równie nerwowych współpracowników (teraz dobija do nich wybitnie humorzasta Fotyga). Polityk oscylujący nieustannie między niepotrzebną miękkością a eksplozjami emocji. Nieprzypadkowo już dziś PO prowadzi wyraźną grę na wyprowadzenie go z równowagi. Donald Tusk komplementuje, a Radosław Sikorski nie przychodzi na spotkanie. Licząc, że Kaczyński da się złapać jak Lech Wałęsa Kwaśniewskiemu podczas prezydenckiej debaty 1995.
Stereotyp staruszka
A przecież Platforma Obywatelska wygrała ostatnie wybory, odwołując się po pierwsze do tęsknoty wielu Polaków za spokojem, a po drugie do aspiracji młodego pokolenia. Gdyby udało się wyznaczyć obecnemu prezydentowi rolę stetryczałego staruszka, na jego tle tym jaśniej zabłysłaby gwiazda lidera w stylu Blaira, czyli Donalda Tuska. Szef Platformy jest młodszy od Kaczyńskich o zaledwie osiem lat. Ale potrafi się zachowywać tak, jakby był młodszy o pokolenie. I potrafi "mówić miękko, trzymając wielki kij". Kaczyński często żadnego kija nie trzyma, za to miękka mowa, czy choćby opanowanie nie jest jego mocną stroną.
Można śmiać się z dziennikarzy, którzy atakowali prezydenta za to, że nie klaskał Tuskowi podczas inauguracji parlamentu. Ale przy takim nastawieniu mediów cierpliwość i ciepły styl bycia jest tym bardziej pożądanym towarem. Zwłaszcza że irytacja, z jaką jakikolwiek polityk przyjmuje demokratyczne werdykty, podoba się dziś mało komu.
Tym to istotniejsze, że choć prezydencka kampania już się rozpoczęła i będzie się mieszać z normalną międzypartyjną walką, to jednak Polacy oczekują od prezydenta trochę innego stylu niż od lidera opozycji. Na dokładkę, jeśli myśli serio o prezydenturze, Lech Kaczyński nie może stawiać wyłącznie na czysto partyjny elektorat PiS. Nadzieja, że Platforma się wyłoży i napędzi automatycznie rozczarowanych wyborców jego najpotężniejszemu przeciwnikowi, ma pewien sens, ale jeśli stanie się alibi dla własnych błędów, pociągnie obecnego lokatora pałacu prezydenckiego na emeryturę.
Tymczasem do tej pory Lech Kaczyński rezygnował najczęściej z własnej prezydenckiej odrębności. Nadrzędna była bezwarunkowa wola wspierania brata. W efekcie mówił często twardszym i bardziej partyjnym językiem niż Jarosław, choć tak naprawdę jest dużo bardziej skłonny do kompromisu, a na pewno mniej partyjny.
Czy potrafi się wyzwolić z tej zaklętej logiki? Z pewnością poczynił pierwsze kroki na tej drodze. Pytany po awanturze z ministrem Sikorskim przez telewizyjnego dziennikarza o brutalny komentarz swego brata na temat Tuska, umiał się do niego odnieść nieco innym językiem. Potem debatował z tymże Tuskiem przez dwie godziny. Jarosław Kaczyński nie zadałby sobie w dzisiejszych czasach takiego trudu. A przecież takie spotkania nabijają punktów właśnie prezydentowi. Nieprzypadkowo obie strony - prezydencka i rządowa - skazane są na ustawiczne przeplatanie twardych i pojednawczych gestów.
Polacy są zmienni
Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego są pełni optymizmu. Opowiadają, że dawno nie był on tak zrelaksowany, pełen werwy i elastyczny jak teraz, gdy stanął wobec nowych wyzwań. Możliwe, że mają do tego podstawy. W 2002 roku, gdy został prezydentem Warszawy, poważni komentarzy żegnali go, twierdząc, że zagrzebał sie beznadziejnie w małych stołecznych sprawach. A on tymczasem wyruszał w wielki marsz ku prezydenturze! Również w 2005 roku wydawał sie być na początku pogubiony, oszołomiony nieoczekiwanym zrywem Tuska, a jednak wygrał. Był profitentem sprzyjającej mu atmosfery społecznej, ale i własnej mobilizacji w ostatnich tygodniach kampanii.
Tyle że jego pałac stał się naprawdę oblężoną, ba - ustawicznie ostrzeliwaną twierdzą. Media, opiniotwórcze kręgi, także społeczne nastroje są zdecydowanie po stronie jego przeciwników. Wiara w moc prasowych wycinków, w skuteczność przypominania przez ministra Kamińskiego, ile wybaczano w przeszłości Kwaśniewskiemu, jest cokolwiek złudna. Ci, którzy nie chcą usłyszeć, nie usłyszą.
Pewną nadzieję może pokładać w zmienności Polaków. W 2002 roku mający kłopoty z fryzurą, nerwowo odpalający papierosa od papierosa Kaczyński zdawał się nie mieć szans w starciu z ulizanym i opanowanym mistrzem marketingu Andrzejem Olechowskim. A jednak wygrał władzę w stolicy - bo przyszły nowe czasy i zapotrzebowanie na nowe przywództwo. Oczywiście Tusk jest zawodnikiem bardziej wielobarwnym i przez to groźniejszym niż Olechowski. Ale też Kaczyński paru rzeczy po drodze się jednak nauczył.
Ktoś, kto uzna polską politykę zagraniczną obecnej doby za zbytnio podporządkowaną marketingowi, a krajową za zmienioną w nieustanne zaloty do różnych środowisk, może zatęsknić za chropawym, upartym, ale też pryncypialnym Lechem Kaczyńskim Zwłaszcza, że różnice miedzy nim a Tuskiem nie są czystym teatrem. Zresztą Kaczyński już zaczął odzyskiwać poparcie - w ostatnim sondażu CBOS skoczył aż o 7 punktów w górę. Czy dlatego, że pod koniec rządów PiS kojarzył się głównie z takimi sensownymi przedsięwzięciami jak zabiegi o bezpieczeństwo energetyczne kraju? A może pomimo braterskich więzi udało mu się nieco oddzielić od bieżącej partyjnej polityki?
"Jeden warunek sukcesu - musi wyjść z cienia Jarosława" - przyznaje szczerze polityk PiS. Pytanie, czy będzie chciał i umiał.
Triumf nieodpowiedzialności
Nawet jeśli jednak będzie, obecna wojna z jego udziałem prowadzi do dwóch niewesołych wniosków. Pierwszy jest natury ustrojowej. Gdy w 1996 roku podczas prac nad konstytucją Jan Rokita przestrzegał przed "podwójnym rządem", przed wladzą wykonawczą podzieloną między prezydenta i Radę Ministrów, miał rację, a jeszcze bardziej ma ją teraz.
W państwie, w którym dominują dwie partie, a na dokładkę kultura polityczna jest nie najwyższa, podział dwóch kluczowych urzędów między jej przedstawicieli musi być zaczynem jałowych wstrząsów, awantur, a w wielu wypadkach po prostu blokad. Może i lepiej że "lekka", mocno PR-owska polityka Tuska będzie pilnowana przez twardego zasadniczego Kaczyńskiego. Tyle że w plątaninie wzajemnych hamulców i podstawianych sobie nawzajem nóg łatwo zatracić poczucie, kto za co odpowiada. I Donald Tusk, i Lech Kaczyński będą prowadzili swoją najbliższą kampanię pod hasłem "nie dali mi". A co więcej prezydentura zaczyna w Polsce w znacznym stopniu służyć uzasadnianiu impotencji obu głównych obozów w realnym rządzeniu.
I z tego wynika druga konkluzja. Pasja z jaką i Tusk, i Kaczyńscy podporządkowują właśnie walce o urząd prezydencki swoje inne plany i kalkulacje, to symptom niedojrzałości polskiej polityki. Jeśli najważniejszym celem staje się urząd pozbawiony realnej władzy poza władzą recenzowania i przeszkadzania, bez większej odpowiedzialności, ta polityka wręcz nie może być zdrowa. Nie da się zaprzeczyć, że Lech Kaczyński jest człowiekiem jak najbardziej serio, uczciwym i szczerym polskim patriotą. A jednak bardzo możliwe, że uczestniczy w teatrze, podobnie zresztą jak Donald Tusk.
Pytanie, czy to prezydenckie ambicje Kaczyńskiego wspierają PiS, czy interesy PiS są podporządkowane tym jego ambicjom, traci w tym kontekście na znaczeniu. Sam Lech Kaczyński może tego nawet nie wiedzieć. A brata o to akurat chyba nie spyta, bo byłoby to pytanie kłopotliwe.