Nasi polityczni liderzy długo zastanawiali się nad rozwiązaniem następującego dylematu. Jak odzyskać powagę w oczach obywateli, jak nadać polskiej polityce wymiar fundamentalny, kiedy w szufladach brak projektów ustaw i nawet głośno ogłoszona kolejna RP nie oznacza budowy nowych instytucji, a wyłącznie skolonizowanie starych instytucji własnymi partyjnymi żołnierzami.

Reklama

Ponieważ polską politykę prawie w całości zasiedla jeszcze pokolenie wychowane w PRL, dla którego jedyną żywo przeżywaną polityczną emocją było obalanie komuny (albo - jak w przypadku SLD - tej komuny bronienie), i nawet nieliczni młodzi też chcieliby mieć swój własny stan wojenny albo swoje własne wybory 4 czerwca, wobec tego dla nadania sobie większej ikry i wzmocnienia własnej ważności, politycy PiS i PO postanowili przeżywać wciąż na nowo rok 1989. Od ponad dwóch lat każda banalna zmiana większości parlamentarnej jest rozgrywana i pokazywana Polakom w taki sposób, jakby była atakiem na Pałac Zimowy, nowymi wyborami 4 czerwca, nowym obaleniem Kiszczaka i Jaruzelskiego, nowym rządem Tadeusza Mazowieckiego. Ale tak się demokratycznej polityki uprawiać po prostu nie da.

Bo rok 1989 był w naszej historii datą naprawdę poważną, jeden ustrój - trwający w Polsce przez przeszło cztery dekady - ustępował wtedy miejsca drugiemu. Ludzie generała Kiszczaka palili dokumenty SB, żeby nie posłużyły do rozliczeń. Technicy SB (zacofani intelektualnie, tak jak cała ich służba) kasowali twarde dyski komputerów MSW - oczywiście nieskutecznie, bo kiedy w 1992 roku dostali je do ręki młodzi informatycy z ekipy Macierewicza, to nawet jeszcze wówczas byli w stanie odtworzyć sporą część zachowanych tam informacji.

Dzisiaj realny dramat roku 1989 można powtarzać co najwyżej jako żałosną, groteskową farsę. I żałośni są minister Ziobro i jego asystent, próbujący nieudolnie rozwalić swoje laptopy i niszczący karty SIM, aby nie dostały się w ręce wroga. Żałośni są Macierewicz i Olszewski, zarządzający i nadzorujący nocny przejazd ciężarówek z dokumentami WSI z Ministerstwa Obrony do bunkra w Pałacu Prezydenckim - aby te dokumenty nie dostały się w ręce okupantów z PO i mogły jeszcze kiedyś posłużyć „prawdziwym patriotom” w „wolnej Polsce”.

Równie żałosny jest minister Ćwiąkalski, obsesyjnie przeszukujący twarde dyski i telefoniczne billingi obalonego Ziobry i zwołujący demaskatorskie konferencje prasowe. I równie mało poważna jest prezydent Warszawy wymachująca rachunkiem za koniak wypity przez wizytującego w Warszawie Rudolfa Giullianiego. Ona naprawdę nie musi tego robić, bo na przykład niektóre remonty ulic poszły jej lepiej niż wszyscyśmy to przewidywali. I na tym powinna się skupić, bo na tym zbuduje swoją realną pozycję polityczną albo na tym polegnie. PiS i PO traktujący się wzajemnie jako formacje antysystemowe, jako autorytarna władza lub opozycja antyustrojowa, niszczą polskie państwo, polską politykę i same siebie.

Tę farsę „nieciągłości” polskiego państwa, uzależniania jego legalności od tego, która partia nim rządzi, przez dwa lata intensywnie produkowało PiS. To Antoni Macierewicz nazwał „prawie wszystkich” szefów MSZ po roku 1989 „sowieckimi agentami”. A Jarosław Kaczyński uczynił go centralną twarzą swojego obozu. Przy okazji likwidacji WSI okazywało się, że współpraca z organami własnego państwa po roku 1989 była przestępstwem, czymś wykluczającym z grona ludzi uczciwych. Dziś - bardzo zresztą słusznie - Jarosław Kaczyński się z tego wycofuje, przeprasza publicznie Andrzeja Grajewskiego za złamanie mu życia. Ale mleko zostało rozlane. Zwykli, banalni polityczni przeciwnicy stali się agentami sowieckimi, zomowcami, architektami nowego stanu wojennego.

PO nie zawsze było takie, i nie całe się takim stało. Kiedy Tusk odrzucał w 2005 roku propozycję Kaczyńskiego, żeby tworzyć koalicję na warunkach PiS, nie czynił tego dlatego, że jak Adam Michnik, Tomasz Lis czy Jacek Żakowski uważał PiS za siłę antyustrojową. Platforma przeprowadziła wtedy po prostu swój własny polityczny rachunek. Uznała, że wchodząc w koalicję z PiS, dodatkowo wzmocniłaby i tak już silnego zwycięzcę wyborów parlamentarnych i prezydenckich. Postawiła na zużycie PiS, choć przy tej okazji przez dwa lata zużywało się także bardzo intensywnie polskie państwo. Mimo to Platforma potrafiła w pierwszych miesiącach bycia opozycją, wspólnie z PiS, zagłosować za utworzeniem CBA czy za pierwszą wersją ustawy lustracyjnej.

Reklama

To nie Platforma wyprodukowała tezę, że „Kaczyński równa się Putin”, wobec tego do obalenia rządu PiS można stosować wszelkie środki, łącznie z łamaniem prawa i niszczeniem wizerunku Polski za granicą. Choć z czasem PO uznała, że ten język i jego producenci będą skutecznymi sojusznikami w politycznej walce z braćmi Kaczyńskimi. I rozmaici harcownicy Platformy zaczęli się zachowywać gorzej niż Jacek Żakowski.

Ale i tak Tusk w kluczowym momencie tej wojny wykazał się poczuciem zdrowego rozsądku. Kiedy Michnik i Żakowski chcieli go zmusić do stworzenia koalicji z Lepperem i Giertychem, żeby „ocalić polską demokrację” (Michnik napisał wtedy jeden z bardziej kuriozalnych swoich tekstów, w którym zatrzymanie i przesłuchanie Kaczmarka porównał do likwidacji PSL Mikołajczykowskiego w latach stalinowskich), Tusk uznał, że polska demokracja ma się całkiem nieźle. I wraz z Jarosławem Kaczyńskim zdecydował się ją po prostu praktykować. PiS i PO rozwiązały Sejm i doszło do wyborów. W wyniku których, najzupełniej banalnie i najzupełniej legalnie, Tusk zastąpił Kaczyńskiego na stanowisku premiera, a Ćwiąkalski Ziobrę na stanowisku ministra sprawiedliwości.

Zatem Donald Tusk to nie Jaruzelski. Tak samo jak Jaruzelskim nie jest Jarosław Kaczyński. A Ćwiąkalski to nie Kiszczak. Tak samo jak Kiszczakiem nie jest Zbigniew Ziobro. Kiszczak naprawdę miał krew na rękach. A ci panowie na swoich rękach mają wyłącznie atrament. Dlatego kiedy usiłują sami się obsadzić w rolach postaci historycznego dramatu, który zrządzeniem losu umknął im sprzed nosa, kiedy jeden tłucze ciężkim przedmiotem w obudowę służbowego laptopa, a drugi przeszukuje pliki, żeby znaleźć tam kompromitujące treści, to obaj stają się postaciami bardziej groteskowymi, niż byliby, wykonując po prostu swoją pracę polegającą na byciu władzą i byciu opozycją w dość stabilnej i nudnej parlamentarnej demokracji.