A jednak ten gabinet i ten premier wcale nie jest skazany na sukces - pojmowany nie jako trwanie, ale faktyczną modernizację Polski. Doświadczenie naszej polityki uczy bowiem, że perspektywa stabilności usypia i skłania do zaniechań. I gdy oglądam się wstecz na dotychczasowe dokonania tego rządu, wcale nie jestem pewien, że ta reguła nie zadziała i tym razem.

Reklama

Zbyt często bowiem doniesienia o zamiarach ekipy Tuska zaczynają się od słów "rząd ma pomysł" czy "rząd chciałby". Na razie jest to nawet na swój sposób sympatyczne - można powiedzieć, że ministrowie aż buzują od pomysłów, że roznosi ich energia. Problem w tym, że gdy po kilku tygodniach usiłujemy dowiedzieć się, co dalej z daną propozycją, jest ona zazwyczaj na takim samym, pomysłowym, etapie. Daleko do ustawy, daleko do rozporządzenia. A przecież jest w naszym kraju chyba coś do zrobienia? I odwołanie posiedzenia senatu z braku materiału do pracy powinno być wyraźnym sygnałem ostrzegawczym.

Nie znaczy to, że Tusk powinien pozwolić na nerwową produkcję papierów. Nie namawiam do otwierania stu frontów naraz. Warto by jednak pokazać wreszcie rządową agendę. Już nie wyborczą, już nie z euforycznego expose. Ale coś w rodzaju planu minimum powinniśmy jednak usłyszeć. I jak powiadają na zapleczu rządu, taki plan działań ma być najważniejszym punktem obchodów 100 dni gabinetu. Oby. Bo jak świat światem nikt nikomu za samo trwanie, najbardziej choćby popularne, pomnika nie wystawił. I nawet postacie do książkowych biografii dobiera się pod innym kątem.