Najbardziej zaskakujące jest to, że rząd jeszcze kilka miesięcy temu udawał, że o sprawie zagłuszania nie wie nic. Kiedy dziennikarze wskazywali, że w białym miasteczku pod kancelarią premiera nie można było korzystać z telefonów komórkowych - politycy PiS nabrali wody w usta i konsekwentnie milczeli. Albo oskarżali dziennikarzy o kłamstwo i ich wyśmiewali. Prawda jednak - co prawda dopiero po kilku miesiącach - wyszła na jaw. Fakty potwierdził generał Biura Ochrony Rządu w Radiu ZET. Teraz zaś wychodzi na światło dzienne coraz więcej dziwnych informacji.
W tym kontekście zaskakuje mnie, że były premier Jarosław Kaczyński nadal nie chce się przyznać i wytłumaczyć, czy naprawdę trzeba było odcinać przywódczynie strajku od pań, które były przed budynkiem. Jeżeli szef ówczesnego rządu uważa, że należało zagłuszać pielęgniarki, że przeszkadzały mu w pracy i zagrażały bezpieczeństwu - to niech o tym powie publicznie. I już. Przynajmniej nie będzie oszukiwać ludzi. Może taka postawa byłaby lepsza niż nerwowe odpowiedzi na pytania radiowych dziennikarzy - że niemieckie media wtrącają się do spraw wewnętrznych Polski.
Choć Jarosław Kaczyński jeszcze się waha, politycy PiS przestali już zaprzeczać. Ale i tak idą dalej w zaparte, twierdząc, że w zagłuszaniu nie było nic złego. Joachim Brudziński nie patyczkuje się i odwraca kartę przeciwko samym pielęgniarkom - zarzucając im, że strajk to nie Ciechocinek. A Adam Bielan mówi wprost, że nie widzi nic złego w zagłuszaniu. I tylko biedny były wicepremier Przemysław Gosiewski nadal twierdzi, że wtedy nic nie wiedział. Widocznie był osobą słabo poinformowaną...
Politycy PiS nie mają innego wyboru, muszą bronić decyzji rządu. Ale czy naprawdę trzeba było zagłuszać protestujących zamiast rozmawiać z nimi? Czy trzeba było używać jakiegoś specjalnego sprzętu o dużej mocy ściągniętego z ABW, żeby pielęgniarki nie mogły dzwonić? Nie dość tego: bardzo możliwe, że mogło to być szkodliwe - nie tylko dla protestujących, ale także i dla samego ówczesnego premiera i pracowników urzędu...
Argumentem, którym posługują się politycy PiS, jest to, że trzeba było zadbać o bezpieczeństwo premiera. No cóż - widocznie pielęgniarki były naprawdę groźne: mogły przecież wezwać swoje koleżanki, żeby przyniosły broń pod kancelarię premiera. A może granaty? Wniosek jest jeden, że jeżeli życie premiera było tak narażone, to musiał żyć w ciągłej izolacji. Nie mógł spotykać sie ze zwykłymi ludźmi, nie mógł pójść do sklepu, po gazety.
Innym niepokojącym elementem jest sprawa Polkomtelu. Na razie nieznane są szczegóły, ale mam nadzieję, że ówczesny prezes firmy wyjaśni sprawę i powie, dlaczego wycofał skargę do UKE. Czy był to wynik nacisków ze strony rządu?
Jak już wspominałam, sprawę tę traktuję jako moralnie naganną. Czy będzie to miało konsekwencje prawne, zadecyduje prokuratura, która bada tę sprawę, i jej werdykt będzie niedługo znany. Ale niezależnie od wyniku i tak zaskakujące są sposoby komunikowania ze strajkującymi. Tym bardziej że nie był to pierwszy poważny strajk w ostatnich latach. Ale po raz pierwszy użyto takich dziwnych metod.