Są takie chwile, kiedy jako ksiądz, spowiednik czy kierownik duchowy czuję się bezradny wobec dramatu człowieka, który ufając mojemu habitowi i mojemu kapłaństwu, chce mi powierzyć historię swojego życia. Jako ksiądz w tym spotkaniu z człowiekiem reprezentuję Boga, Jego Miłosierdzie, ale bezsprzecznie, ważną rolę odgrywa w tych spotkaniach także czynnik czysto ludzki. Tu na ziemi Kościół bowiem ma twarz ludzką - nawiązując do św. Pawła - wciąż pełną skaz i zmarszczek. Dlatego tak ważna jest właśnie ludzka strona kontaktu w Kościele, reprezentowanym przez księży, branych przecież - jak mówi Pismo Święte - "z ludu i dla ludu".

Reklama

Trudno uwierzyć w Miłosierdzie Boże, kiedy doświadczamy trudności z uwiarygodnieniem się kapłana na poziomie tylko ludzkim. Trawestując św. Jana - jak mogę zawierzyć Bogu, którego nie widzę, kiedy nie mogę zawierzyć kapłanowi, którego widzę. Jednak w kraju nad Wisłą człowiek w sutannie czy habicie wciąż dostaje od ludzi kredyt zaufania. Wciąż, pomimo jaskrawych słabości i rażących przypadków nadużyć kapłanów. Ja sam nie jestem bez winy, niejednokrotnie kapłaństwo mnie przerasta do tego stopnia, że brakuje mi odwagi, by spojrzeć przy ołtarzu ludziom w oczy.

Wydarzenia, które miały ostatnio miejsce w Szczecinie, mocno zmieniły jednak moje myślenie o Kościele w Polsce. Nie chcę polemizować z kimkolwiek, kto zabrał już głos w sprawie podejrzenia o molestowania seksualne dokonywane przez księdza katolickiego. Czuję się jednak winny milczenia Kościoła wobec tej rzeszy ludzi, którzy mi jako kapłanowi zaufała, a która nigdy nie będzie miała szans głośno wypowiedzieć swojego żalu do kapłanów i biskupów.

Od pewnego czasu współpracuję z psychoterapeutami w mojej praktyce kapłańskiej. Ten niepisany układ powstał spontanicznie. Ja sam chciałem skuteczniej pomóc ludziom, którzy zgłaszali się do mnie z problemami, terapeuci zaś zaczęli przysyłać do mnie swoich pacjentów z problemami duchowymi. Ta współpraca otworzyła mi oczy na obecność w Kościele tej grupy ludzi, którą można nazwać "ubogimi Jahwe", ludźmi dotkniętymi słabością. To ludzie szczególnie ukochani przez Boga, otoczeni Jego zadziwiającą miłością, ze względu na to, co uczyniło ich życie ubogim. Myślę tu o złu, które wtargnęło w ich historie - jeszcze te dziecięce, niewinne, emocjonalnie niewykształcone, wykorzystane, zdradzone. Co ważne, to zło miało konkretną ludzką twarz: oprawcy, gwałciciela, molestującego, prześladowcy. I w końcu - co bolesne - niejednokrotnie była to twarz bliskiego: ojca, przyjaciela rodziny, nauczyciela czy księdza.

Reklama

To właśnie dlatego, kiedy podniosły się głosy mówiące o ataku na Kościół, jaki miał się dokonać przez medialne poruszenie szczecińskiej sprawy będącej od lat w dziwnym paraliżu kanonicznym, stawały mi przed oczami twarze moich penitentów. Takich samych ubogich Jahwe, jak owi chłopcy ze Szczecina. Wciąż mam w pamięci twarze przede wszystkim tych młodych osób: kobiet i mężczyzn, którzy zostali zranieni w sposób najmniej wyczekiwany. Bo zdrada, która dokonuje się za plecami albo na kolanach kogoś, komu ufamy i kochamy, boli podwójnie. Brud z ciała szybko można zmyć, ale pozostaje jeszcze ten głęboko wrzynający się brud dotykający tego, co w człowieku najbardziej intymne: poczucia własnej wartości, zdolności do pokochania siebie czy wiary w człowieka. Niewidzialny garb, niewidoczny trąd, niemy krzyk, paraliż woli - długo ustępuje, jeśli w ogóle kiedyś zostanie całkiem uzdrowiony. Nikt nie zwróci niewinności i szacunku do siebie osobie w ukryciu latami molestowanej, wykorzystywanej, skazanej na milczenie, na samotne rozprawienie się ze swoim znienawidzonym przez siebie życiem.

Ci ubodzy Jahwe, o których piszę, to ofiary. Ofiary zranione przez oprawców z bardzo ludzką twarzą, ale też same bezlitośnie rozprawiające się ze swoim życiem, biorący winę na swoje złamane barki. Ci dojrzali już ludzie, ale niosący w sobie małe lub wciąż dorastające dziecko, przychodzą do mnie jako kapłana, specjalisty od Boga, ponoć biegłego w sprawach ducha. I z ich poczucia zdrady, krzywdy i bólu wydobywa się zdławiony krzyk: gdzie był Bóg? Czemu On na to pozwolił? Gdzie był ojciec lub matka, dlaczego mnie nie obronili?

Czasem postępem w wierze i terapii jest ich odwaga wykrzyczenia Bogu, sobie albo księdzu w twarz, że takiemu bogu, który pozwolił na to, co się wydarzyło, mówię: nie, nie wierzę. I szalenie ważne jest, aby tej osoby wówczas nie opuścić, wysłuchać, pozwolić na ten krzyk, na to rozdarcie siebie. Bo owi chłopcy i dziewczyny przez lata żyli z zaklejonym plastrem na ustach, przypieczętowanym zmową milczenia najbliższych. Molestowani często rysują siebie jako dzieci bez ust, bez rąk i nóg, nieme i nieruchome kadłubki, które można wykorzystać i porzucić, bo i tak nigdy nie powiedzą prawdy, bo kto im uwierzy.

Reklama

Ale co wówczas, kiedy ofiara zostaje po raz kolejny opuszczona? Co wówczas, kiedy zdrada po raz kolejny dokonuje się tam, gdzie ofiara - jak wierzyła - miała być wysłuchana i wzięta w obronę?

Mam poczucie, że ta zdrada i opuszczenie dokonały się w ostatnich tygodniach w polskim Kościele. Myślę tu o Kościele jako mistycznym ciele Jezusa, które budują razem wierzący świeccy i duchowni pod zwierzchnictwem biskupów.

Bo pedofilia w polskim Kościele to nie jest wewnętrzna sprawa Kościoła. Molestowanie seksualne w Polsce, w którym nawet nieświadomie, a co dopiero z premedytacją, pod koloratką, nadużywa się autorytetu instytucji, nie jest sprawą jedynie dobrego imienia instytucji, nawet jeśli przed nazwą ma przymiotnik "święty". To sprawa ofiar, którym głosu po raz kolejny nie można odebrać, dlatego że Kościół ma swoją misję do spełnienia zwłaszcza wobec ubogich i najsłabszych.

Moje własne kapłaństwo nie jest święte, jest dotknięte grzechem, tchórzostwem i niejednokrotnie konformizmem. Jednak w tym bolesnym punkcie na mapie polskiego Kościoła, w którym nawet jedna osoba nieletnia mogła być wykorzystana seksualnie, nawet jeżeli to tylko podejrzenie, a nie pewność, każe mi powiedzieć, że nie ma miejsca w Kościele na jakiekolwiek pozory solidarności sutann i insynuacje o politykę haków, mówiącą o "pedalskiej zemście" tego, kto ma odwagę mówić o pedofilii w Kościele. Gdzie jak gdzie, ale w Polsce hasło Jana Pawła II, że człowiek jest drogą Kościoła, powinno w takich sprawach zwłaszcza mocno wybrzmieć: człowiek, a nie instytucja, człowiek, a nie interes instytucji.

Powinno być natomiast w Kościele zawsze miejsce na pochylenie się nad ubogimi, wysłuchanie, zapewnienie fachowej opieki, chęć oczyszczenia tego, co nawet budzi tylko podejrzenie o tak nikczemne zło. Dotyczy to zarówno podejrzanych, jak i oskarżanych, ale bez uszczerbku dla jednej i drugiej strony.

Tego głosu ubogich i ludzi mówiących głośno o najsłabszych w polskim Kościele w ostatnich tygodniach mi zabrakło. Nie brakło natomiast podejrzeń o spisek, zamach i przypisywanie złej woli tam, gdzie chciano uleczyć krwawiącą latami ranę Kościoła.

Głęboko wierzę, że Kościoła, którego pierwszym papieżem był Piotr, który sam trzykrotnie zaparł się Jezusa, a potem uznał swoją winę i zaufał Bożemu Miłosierdziu, nie zniszczy żaden grzech i nawet największy skandal. To prawda, że bramy piekielne Kościoła nie przemogą.

Choć z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że kamyk niewyjęty w porę z buta skutecznie zniechęcił do dalszej drogi niejednego odważnego piechura. Sprawa do końca niezałatwiona, latami uwierająca sumienie, niejednego wierzącego zniechęciła do trwania w Kościele. Mam nadzieję, że wielkanocne orędzie Jezusa: "Nie lękajcie się, jam zwyciężył świat", doda wszystkim ludziom Kościoła odwagi do tego, by powiedzieć prawdę. Bogu i nam wszystkim, którzy na tę prawdę czekamy.