Mam wrażenie, że właśnie w takiej sytuacji znalazł się Jarosław Kaczyński, żądając ustawy zabezpieczającej sukces, jaki prezydent osiągnął, podpisując traktat europejski. Wydaje mi się, że na początku lider PiS - mówiąc, że jego partia zagłosuje za ratyfikacją pod pewnymi warunkami - traktował to oświadczenie jak mrugnięcie okiem do skrajnie prawicowego elektoratu. W sytuacji gdy w Radiu Maryja zaczęto źle mówić o traktacie, takie mrugnięcie miało oznaczać: i ja podzielam te obawy, jestem więc jednym z was.
Na to mruganie Platforma początkowo nie reagowała. I być może właśnie ta bezczynność PO spowodowała, że lider PiS zaczął "się zagrywać”. Może wydawało mu się, że milczenie PO oznacza słabość? A może to, że politykom partii rządzącej tak zależy na traktacie, iż zgodzą się na wszystko, by tylko sprawnie i szybko go ratyfikować? Z kolei specjaliści Platformy od PR zauważyli, w jak niezręcznej sytuacji znalazł się brat bliźniak lidera PiS. To przecież prezydent zapewniał, że zgodził się na podpisanie traktatu tylko dlatego, że wynegocjował jakieś specjalne w nim zapisy, dzięki którym Polska będzie miała do powiedzenia w Unii tyle co największe państwa wchodzące w jej skład. Politycy PO zaczęli więc pytać, dlaczego - skoro podpisanie traktatu było sukcesem - teraz trzeba jakichś specjalnych zabezpieczeń. Przecież dobrze wynegocjowany traktat międzynarodowy ma służyć przez lata i zabezpieczać podpisujące go strony bez względu na to, jak zmieniają się rządy w krajach sygnatariuszach. Ale PO gotowa była na początku wojny o traktat na jakieś ustępstwa. Na preambułę do ustawy ratyfikacyjnej. Wydawało się więc, że politycy obu największych partii odprawią przed swoimi wyborcami wojenne tańce, do których wszyscy dawno już przywykli i na które nikt już nie zwraca uwagi, a potem wodzowie wypalą wspólnie fajkę pokoju i rozejdą się, wmawiając swoim szczepom, że każdy z nich pokonał przeciwnika i osiągnął olbrzymi sukces.
Nagle jednak obie strony zaczęły dążyć do zaostrzenia konfliktu. Z jednej strony Przemysław Gosiewski ostentacyjnie zbojkotował zaproszenie na rozmowy od marszałka Sejmu, z drugiej - politycy PO mówią, że skoro nie da się traktatu ratyfikować w Sejmie, to potrzebne będzie referendum, a wraz z nim wcześniejsze wybory. W tym momencie na scenę wkroczył prezydent. Być może właśnie to niezręczne prezydenckie wkroczenie na scenę spowodowało, że PO zaczęła grać na czas. Wszyscy wiedzą przecież, że Tusk chce zająć miejsce Lecha Kaczyńskiego w fotelu prezydenckim. Gdy więc na głowę państwa zaczęły sypać się gromy, dla polityków PO stało się jasne, że czas gra na ich korzyść.
Dziś ma jednak dojść do spotkania prezydenta z premierem. Będzie to właśnie scena wspólnego palenia fajki pokoju. Jednak na "zagrywaniu się” przy dochodzeniu do tej sceny PiS i jego lider bardzo dużo stracili. Taniec wojenny, który zaprezentowali, zwolenników nie przysporzył, był więc niepotrzebny. Co więcej, mam wrażenie, że Jarosław Kaczyński uważa się za mistrza takich tańców i tańczy je nie po to, by osiągnąć jakiś cel, lecz po to, by podziwiano nowe figury, które dla tych tańców wymyśla.