PiS znalazło się w sytuacji, z której nie ma łatwego wyjścia. Musi wybrać: czy postawi na ratowanie wizerunku głowy państwa, narażając na szwank własny, czy też dla obrony partyjnych liderów zaryzykuje twarz Lecha Kaczyńskiego. Coś za coś.

Reklama

Po kilkutygodniowej awanturze o traktat nie da się już ludziom wmówić, że - wbrew dotychczasowemu stanowisku PiS - zwykła sejmowa uchwała będzie wystarczającym zabezpieczeniem nienaruszalności mechanizmów z Joaniny czy protokołu brytyjskiego.

Nie sądzę też, by taką rolę miała spełnić jakaś, ponoć obiecana, nowelizacja ustawy o relacjach Polski z Unią Europejską. Tworzenie nowej ustawy zawsze jest drogą przez mękę. Jeżeli w dodatku takie zapisy mają wyjść z kancelarii premiera, to czarno widzę powodzenie tej ustawowej inicjatywy.

PiS zapędziło się w kozi róg. Gdyby od początku zgodziło się na zabezpieczenia w formie sejmowej uchwały, miałby dziś święty spokój. A tak może teraz co najwyżej uratować wizerunek prezydenta, który najpierw traktat ogłasza polskim sukcesem, później nim straszy w słynnym orędziu, zgłasza własny niekonstytucyjny projekt ustawy, by wreszcie wynegocjować z premierem ratyfikację traktatu.

Reklama

O tym, że nie da się złapać dwóch srok za ogon niezawodnie przypominają PiS ksiądz Rydzyk i "Nasz Dziennik". Media z Torunia już wczoraj ogłosiły "kapitulację PiS" i zdradę narodowych interesów.

Dziś zapewne przekonamy się, czy Jarosław Kaczyński zaryzykuje własną reputację i przychylność Radia Maryja w zamian za ratowanie pozycji prezydenta. Wydaje się to nieuchronne. Głowa państwa jest w tej grze wartością wyżej wycenioną niż interes opozycyjnej partii.

Wielki strateg, jakim był dotąd prezes PiS, zapewne nie przewidział takiego rozwoju wypadków. Liczył chyba na twardsze stanowisko swojego brata - stanowisko, jakie poznaliśmy w zmontowanym przez Jacka Kurskiego orędziu. Jarosław Kaczyński pewnie nie przypuszczał, jak bardzo zależy jego bratu, by na rozpoczynający się właśnie szczyt NATO w Bukareszcie pojechać z zamkniętą sprawą ratyfikacji traktatu.

Reklama

Prezydent postępuje bardzo rozsądnie, za wszelką cenę zamazując fatalne wrażenie, jakie powstało w Europie po jego telewizyjnym wystąpieniu, w którym nie tylko wykorzystał zdjęcia z gejowskiej ceremonii, ale też pokazał przedwojenną mapę przypominającą o najczarniejszych latach historii naszego dzisiejszego sojusznika - Niemiec.

W sobotę w Juracie, dochodząc do porozumienia z premierem Tuskiem, Lech Kaczyński zaczął myśleć o Polsce, nie o PiS. Stał się prezydentem wszystkich Polaków, a nie tylko tych, którzy głosowali na jego brata.

Pozostaje jednak pytanie, na ile świadomymi graczami okażą się posłowie PiS, z pewnością srodze zaskoczeni woltą prezydenta. Czy posłowie mobbingowani przez księdza Tadeusza Rydzyka, który ogłosił po spotkaniu w Juracie: "Zostaliśmy oszukani", okażą się konsekwentni wobec wcześniej głoszonych poglądów o niebezpieczeństwach płynących z traktatu?

Jeśli nie poprą ustawy ratyfikacyjnej zaproponowanej przez rząd, okażą tym samym nielojalność wobec prezydenta. Dowiemy się wtedy, na ile byli ideowi, a na ile koniunkturalni, wzywając do odrzucenia traktatu. Wiem, że jeżeli byłyby wśród posłów PiS osoby pokroju Marka Jurka, to nie zważając na konsekwencje, głosowałyby zgodnie z sumieniem, a potem odeszłyby z klubu. Czy znajdą się i dziś tacy, którzy odważą się prezesowi PiS powiedzieć "nie"? Kto zwycięży: Tadeusz Rydzyk czy Lech Kaczyński?