W ostatnich tygodniach dwie organizacje zrzeszające miejskich aktywistów przygotowały swoje opracowania dotyczące miejsc zarobkowania przez radnych – stołeczne „Miasto jest Nasze” i ruch „TAK dla Łodzi”. Większość radnych należących do miejskich obozów władzy (w obu przypadkach to politycy partii opozycyjnych, głównie Koalicji Obywatelskiej) pracuje w zależnych od miasta podmiotach: lokalnych urzędach lub spółkach komunalnych. Choć niekiedy „pracuje” to zbyt szumne słowo, bo w praktyce część po prostu zasiada w radach nadzorczych spółek. Są osoby, które pełnią funkcje nadzorcze w więcej niż jednym podmiocie (nadzór najczęściej ogranicza się do jednego krótkiego spotkania co kilka tygodni) i zarabiają dzięki temu dodatkowe 50 tys. zł rocznie.
Jest w tej sprawie kilka wątków. Po pierwsze, warto pamiętać, że nie ma nic złego w tym, że miejscy radni pracują zawodowo. Diety, które otrzymują, wynoszą niewiele ponad 2 tys. zł miesięcznie, zatem nie wystarczają na życie na godnym poziomie. Zastanawiające jest jednak to, jakim sposobem w lokalnych urzędach i komunalnych spółkach znaczący odsetek osób na wysoko opłacanych stanowiskach zajmują samorządowi politycy – są spółki, w których osoby z legitymacją partyjną zajmują ponad połowę stanowisk kierowniczych. Weźmy za przykład Mazowiecką Jednostkę Wdrażania Programów Unijnych.
Kilka lat temu dziennikarze „Stołecznej” policzyli, że 47 pracowników tego podmiotu należy do Platformy Obywatelskiej lub jest rodzinami polityków PO. Osoby te pełnią w MJWPU przede wszystkim role kierownicze. I tak udolnie kierują – przede wszystkim swoimi karierami – że w godzinach pracy mają czas uczestniczyć w miejskich imprezach, festynach dla seniorów i lokalnych wydarzeniach, gdzie jest wielu potencjalnych wyborców. Przez kilka dni dzwoniłem do jednego z wydziałów jednostki z prośbą o połączenie z kierownikiem lub jego zastępcą (obaj są radnymi w jednej z dzielnic Warszawy). Niestety miałem pecha – akurat obaj cały czas byli w terenie.
Reklama