Starsze pokolenia wschodnich Europejczyków przeżyły dziesiątki lat w systemie, który domagał się "właściwego przesłania" w filmach i książkach, a za niewłaściwe karał, aż do zakazu publikowania utworów bądź kręcenia filmów wskazanych autorów. System łasy był też na zaangażowanie ideowe twórców i naciskał na to, by znajdowali oni w swoich dziełach miejsce dla sojuszu robotniczo–chłopskiego. Wszystko razem sensu miało tyle, ile ognia jest w główce od zapałki. Wielkich rezultatów to nie przynosiło (chociaż zawsze powinniśmy pamiętać, że od 1956 r. PRL był per saldo łagodniejszy wobec twórców niż u naszych najbliższych sąsiadów). System oszukiwano, on sam szedł na kompromisy, aż wreszcie zszedł na psy.
Można sobie powiedzieć: w dyktaturze dzieją się takie rzeczy, groteska miesza się w niej często z grozą. Ale żeby w USA? W ojczyźnie wolności? Akademia narzuca "główny wątek" dzieła? Na dodatek kataloguje ludzi i odgórnie wskazuje, której grupie co się należy w ramach podziału rasowego, genderowego i autoidentyfikacyjnego? To już nie ma "ludzi"? Są ludzie odpowiednio zaobrączkowani i użyci do realizacji celu nakreślonego przez inżynierów nowego społeczeństwa?
Tym celem, powie ktoś, jest większa sprawiedliwość. Czyżby? Popatrzmy trzeźwo – nowe zasady nadają większą wartość właściwemu zaangażowaniu ekip niż wartościom artystycznym. W rezultacie większą władzę dają tym członkom akademii, którzy wartości polityczne utworu uważają za ważniejsze niż wartości artystyczne. Więcej władzy dla politruków – to pierwsza konsekwencja ogłoszonych zmian. A druga – uprzedmiotowienie twórców. Ktoś (dawniej zwany jednostką) należy do grupy mającej przez dekady pod górkę, zatem w obecnej dekadzie reprezentant takiej grupy będzie miał wskazane zadanie prowadzenia walki politycznej o nowe, lepsze jutro. Jeżeli zaś nie chce zostać elementem nowej układanki, tylko chce być sobą samym, zostanie po prostu wypluty.
Reklama