Stare porzekadło w dyplomacji mówi, że jeśli nie jesteś w stanie rozwiązać jakiegoś problemu, to po prostu spraw, żeby stał się jeszcze większy. Coś podobnego miało miejsce w tym tygodniu, kiedy w obecności prezydenta Donalda Trumpa liderzy Zjednoczonych Emiratów Arabskich oraz Bahrajnu podpisali z Izraelem porozumienia o normalizacji stosunków dyplomatycznych – bliskowschodni odpowiednik trzęsienia ziemi lub uderzenia meteorytu. I chociaż strony uzasadniają podpisanie Porozumień Abrahama – jak zostały nazwane przez dyplomację amerykańską – przede wszystkim rosnącym zagrożeniem ze strony Iranu, to największym ich przegranym są Palestyńczycy.
Wobec dekad rozmów, które nie przyniosły rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, obecna ekipa w Białym Domu postanowiła odwrócić do góry nogami swoje podejście do tej sprawy. Można je streścić w kilku słowach: zmusimy ich do zajęcia miejsca przy stole rozmów, czyniąc ich problem znacznie większym niż dotychczas. Na to wskazuje seria ruchów, jakie Amerykanie robią od początku kadencji, a których obawiały się poprzednie administracje, postrzegając je jako przeszkody w rozmowach pokojowych z Palestyńczykami. Trump najpierw więc uznał Jerozolimę za stolicę Izraela i przeniósł tam ambasadę, a potem odciął Autonomię od amerykańskich pieniędzy. Jakby tego było mało, w lutym zaproponował plan pokojowy pozbawiający Palestyńczyków części terenów, które uważają za swoje.
Władze Palestyny dotychczas odrzucały porozumienia z Izraelem (jedną wersję zaproponował w 2000 r. premier Ehud Barak; inną w 2007 r. Ehud Olmert), ponieważ czuły silne wsparcie państw arabskich. Wraz z podpisaniem Porozumień Abrahama nie jest ono już wcale takie pewne, bo nagle okazało się, że nie obowiązują dotychczasowe dogmaty w bliskowschodniej polityce – w tym ten, że bez rozwiązania kwestii palestyńskiej nie ma mowy o poprawie stosunków z państwem żydowskim.
Reklama