Ze zdziwieniem słuchałem zawsze jęków tych polityków, którzy narzekali, jak to źle, że młodzi Polacy wyruszyli do Europy, porzucając rodzinne strony. Po pierwsze przecież sami im te drzwi - wprowadzając Polskę do Unii Europejskiej - otworzyli.

Reklama

Po drugie gdyby to na moje pomaturalne lata przypadło to otwarcie - też bym na trochę wyjechał, bo to doświadczenie nie do przecenienia. Ale po trzecie, i to chyba najważniejsze, samo jęczące pytanie o to, dlaczego wyjeżdżają, było źle postawione. Emigrują przecież wszyscy - Francuzi do Anglii, Anglicy do Francji. Polska, zwłaszcza przy takiej różnicy potencjałów gospodarczych pomiędzy nami a krajami starej Unii, nie mogła być wyjątkiem. I jeszcze jedna oczywistość - było jasne, że duży odsetek za kilka lat wróci. Być singlem i pracować w Londynie to jest fajna przygoda. Ale mieć tam rodzinę i próbować pchać się przez klasowy de facto system edukacyjny i społeczny - to już trudniejsze. Bez babci, przyjaciół, z koszmarnie wysokim czynszem. Z ciernistą drogą po awans. To są czynniki obiektywne, było więc jasne, że z czasem ruch zacznie się także w drugą stronę.

Zastanawiałem się tylko, co będzie impulsem do pierwszej fali powrotów. Poprawa sytuacji w Polsce? A może kryzys koniunktury na Wyspach? Okazało się, że coś pośrodku: słaby funt. Kiedy w 2004 r. odwiedzałem brata pracującego wtedy w sekcji polskiej BBC, za funta trzeba było zapłacić aż 7 zł. Wszystko było dla mnie koszmarnie drogie. A zarobki miejscowych wydawały się niebotyczne. Kiedy niedawno brat ponownie wyruszał do Londynu - już tylko w towarzyskie odwiedziny - zabrał z Polski długą listę towarów do kupienia. Bo teraz, kiedy funt oscyluje w granicach 4 zł, jest dla nas dość tanio. To ważny i decydujący czynnik uruchamiający falę powrotów. Inne? Niespecjalnie widzę. Nie wierzę w wyjazdy i powroty z powodów politycznych. Nie widzę też, by można było szybciej niż w 2004 r. założyć w Polsce firmę.

Dziękujmy więc silnej złotówce, a polityków spytajmy lepiej, jaką mają dla wracających ofertę.