Zarówno czeski wicepremier, jak i ostatni słuchany jeszcze w Europie Czech Vaclav Havel bardzo ostro zareagowali na wystąpienie Nicolasa Sarcozy’ego, który w Nicei postanowił się porozumieć z Rosją wysoko ponad głowami nowej Europy. Francuski prezydent stwierdził, że Europa nie potrzebuje tarczy antyrakietowej, gotowa jest uwzględnić rosyjskie zastrzeżenia i ma nadzieję, że Amerykanie w ogóle z projektu zrezygnują. Czesi przypomnieli Sarkozy’emu, że z nimi swojego wystąpienia przed spotkaniem z Miedwiediewem nie konsultował, więc nie ma prawa w ich imieniu z tarczy rezygnować.

Reklama

Ze strony polskiej takiej reakcji zabrakło. Nie tylko rząd, ale nawet prezydent udają, że nic ważnego nie zaszło, kiedy w rzeczywistości zerwana została - i to głosem realnego lidera UE - zasada europejskiej solidarności.

Najpierw jednak warto wyjaśnić, dlaczego deklaracja Sarkozy’ego była niedopuszczalna. Nie ze względu na jej treść, bo wobec tarczy można mieć wątpliwości i można nawet chcieć te wątpliwości wyjaśnić przy stole rokowań. Niedopuszczalne było to, że głos Sarkozy’ego nie był głosem Unii Europejskiej, nie był głosem w jakikolwiek sposób konsultowanym z innymi krajami UE, szczególnie z Polską i Czechami, które porozumienia w sprawie tarczy podpisały i na które spadł cały ciężar rosyjskiego niezadowolenia.

Zaledwie pół roku temu, na szczycie NATO w Bukareszcie, najważniejsze polityczne ośrodki Europy: zarówno Berlin - przynajmniej ten chadecki, jak i Paryż, nie tylko złagodziły swoją krytykę tarczy, ale przyznały, że tarcza może służyć także bezpieczeństwu Europy. Właśnie w tym i tylko w tym kontekście tarcza w Polsce stała się racjonalna. Nie jako inicjatywa, która odizoluje nas od Francji czy Niemiec - tak jak od najważniejszych państw Unii odizolowało nas kiedyś przystąpienie do amerykańskiej interwencji w Iraku - ale jako udział w inicjatywie, która niechęci w Europie nie budzi.

Jeśli nawet dziś stanowisko europejskich członków NATO czy całej Unii miałoby się w tej kwestii zmienić, powinno się zmienić w konsekwencji wspólnej decyzji podejmowanej z udziałem Polski i Czech. Tymczasem Sarkozy przemówił w Nicei nie jako reprezentant Unii, ale jak typowy "stary" przywódca Francji, gdzie wiąż silna "partia rosyjska" preferuje - trochę tak jak w Niemczech - dwustronne stosunki z Rosją. I za nic sobie ma europejską solidarność czy europejską politykę wschodnią.

Jeśli Sarkozy chciałby mieć nową Europę jako partnera Francji w UE, to nie może wobec nas powtarzać błędów Chiraca. Który swoją obcesowością, swoim słynnym "Polacy stracili okazję, żeby się nie odzywać" wpychał polskie elity polityczne w ramiona Busha, a polską opinię publiczną w ramiona sarmackich eurosceptyków.

To właśnie powiedzieli Sarkozy’emu Czesi, a nie zdołali mu tego powiedzieć Polacy. Ani Tusk, ani Sikorski, ani Lech Kaczyński. Właściwie to nawet trudno się dziwić, że Polska nie jest dzisiaj zdolna do takiej odpowiedzi. Do wystąpienia jako państwo silnie proeuropejskie, które właśnie dlatego domaga się w Europie prawa do własnego głosu we własnej sprawie. Polska nie ma jednej polityki zagranicznej. Nasza polityka zagraniczna jest obszarem najostrzejszej wizerunkowej walki prowadzonej przez dwie skłócone ze sobą partie i dwa ośrodki władzy wykonawczej. W tej sytuacji Donald Tusk czy Radosław Sikorski nie podniosą głosu na Sarkozy’ego, bo boją się, że mogliby za bardzo upodobnić się do Lecha Kaczyńskiego. A Lech Kaczyński nie podniesie głosu na Sarkozy'ego, bo nikt nie nagrodzi go za to nawet w Polsce, nie mówiąc już o Europie.

W ten sposób za porażkę polityki wewnętrznej płacimy milczeniem w sytuacji, kiedy takie milczenie będzie Polskę sporo kosztować. Kiedy potrzebny jest polski głos przypominający Sarkozy’emu, że jest nie tylko zakładnikiem paryskiej "partii rosyjskiej", ale także prezydentem kraju, który akurat przewodniczy Unii Europejskiej.