Izrael po raz kolejny popełnia błąd. Podobna operacja wymierzona w libański Hezbollah w 2006 roku skończyła się niepowodzeniem. Radykalnych organizacji islamskich nie da się unicestwić środkami militarnymi, szczególnie wtedy, gdy mogą liczyć na szerokie poparcie społeczne.
Na Zachodzie znamy Hamas głównie z operacji wymierzonych w Izrael, tymczasem dla Palestyńczyków to przede wszystkim struktura o celach społecznych. Większość jej aktywności, a także środków finansowych, pochłania wcale nie walka zbrojna, lecz pomoc ubogim. Wyizolowana Strefa Gazy to nic innego, jak współczesne getto, którego nie sposób legalnie opuścić. Większość jej dorosłych mieszkańców nie ma pracy. W takiej sytuacji jedyną instytucją, która zapewnia im środki do życia, jest Hamas i jego przybudówki. Stołówki dla głodujących, sierocińce, szkoły, lecznice - wszystko to albo prowadzi, albo przynajmniej finansuje właśnie on.
Izrael wydając mu wojnę ogłosił, że godzi w struktury militarne, fatycznie jednak toczy bój z jedynymi żywicielem Strefy. Takiej walki nie sposób wygrać. Państwo żydowskie ma bowiem przeciwko sobie nie tylko bojowników, ale zdecydowaną większość mieszkańców Gazy. Nieprawda, jak głosi rząd izraelski, że nie są oni przeciwnikiem. Na tym zatłoczonym skrawku ziemi wszyscy są wrogami Izraela, bynajmniej nie dlatego, że taki jest ich polityczny wybór, to życiowa konieczność.
Hamas właśnie urasta do roli jedynej siły zdolnej przeciwstawić się wrogowi, nieskorumpowanej, bohaterskiej, troszczącej się - w przeciwieństwie do Fatahu prezydenta Mahmuda Abbasa - o zwykłych ludzi. Co z tego, że obraz ten nie odpowiada prawdzie? Naloty bardzo go wzmacniają. To efekt uboczny operacji. Hamas wyjdzie z niej osłabiony militarnie, ale niebywale wzmocniony politycznie.