Równocześnie palestyńscy bojownicy nawołują do rozpoczęcia nowej intifady i zapowiadają, że izraelscy ministrowie za rozpoczęcie interwencji zbrojnej zapłacą głową. Według Palestyńczyków od sobotniego poranka w Strefie Gazy zginęło około 320 osób. Na podstawie danych ze szpitali ONZ potwierdza na razie śmierć 57 osób. Izraelczycy mówią zaś, że rakiety spadające na południową część kraju tylko w ciągu ostatnich godzin zabiły już dwie osoby. Jednak w każdej chwili sytuacja może się pogorszyć. W Gazie liczba rannych przekroczyła prawdopodobnie półtora tysiąca. Wielu z nich wciąż niedoczekało się żadnej pomocy.
"Co kilka minut na Gazę spadają bomby, izraelskie samoloty latają nad naszymi głowami niemal nieustannie, więc ulice całkiem opustoszały" - mówi DZIENNIKOWI Sameh Habib, mieszkający tam fotograf i wolontariusz.. "Ludzie ukryli się w domach tym bardziej, że wkrótce do Strefy mogą wjechać izraelskie czołgi" - dodaje. Jak opowiada, mieszkańcom enklawy w oczy zagląda głód: brakuje chleba, wody, a także elektryczności. Hamas skupił się na przetrwaniu, władze nie reagują na kryzys humanitarny, a zamiast tego skoncentrowały się na podkupowaniu ochotników, którzy z ukrycia mają wystrzeliwać rakiety na Izrael. Przywódcy organizacji zapowiedzieli, że izraelski minister obrony Ehud Barak i szefowa dyplomacji Cipi Livni zapłacą życiem za tę interwencję.
Izraelskie F-16 ponownie zaatakowały dziś obiekty Hamasu. W gruzy obrócono m.in. siedzibę ministerstwa spraw wewnętrznych w Gazie, budynki Uniwersytetu Islamskiego, który uważany jest za kuźnię kadr dla radykałów, i budynek gościnny wykorzystywany do przyjmowania ważnych gości. Izraelczycy próbowali też zbombardować dom jednego z liderów organizacji, byłego premiera Autonomii Ismaila Haniji, w obozie uchodźców przylegającym do miasta Gaza. Jednak zamiast tego obrócili w ruiny sąsiedni budynek.
"Celem naszej operacji nie są pojedynczy bojownicy, lecz machina militarna, jaką Hamas stworzył w Strefie Gazy" - twierdzi w rozmowie z DZIENNIKIEM Mark Regev, rzecznik izraelskiego premiera Ehuda Olmerta. Potwierdził on, że Jerozolima nie wyklucza operacji lądowej. Jak zapewnia, izraelskie władze nie obawiają się, że mogłaby ona tylko zwiększyć popularność radykałów. "Oni są w izolacji nawet w świecie arabskim. Palestyńczycy wiedzą, że gdy oni głodowali, hamasowcy żyli w luksusowych, pięciogwiazdkowych hotelach Bliskiego Wschodu" - przekonuje.
Nie jest to jednak takie pewne. Izraelczycy z rosnącym niepokojem patrzą w oczy arabskim sąsiadom. Ukrywający się w Damaszku polityczny lider Hamasu Chaled Meszal wzywa Palestyńczyków do wzniecenia trzeciej intifady - kolejnego antyizraelskiego powstania na wzór tych z 1987 i 2000 r. A pierwsze strony poniedfziałkowych gazet obiegła historia z zamieszkanego głównie przez ortodoksyjnych Żydów Kirjat Sefer, gdzie arabski robotnik po kłótni ranił nożem trzech żydowskich mężczyzn. Na ulice Jerozolimy wyszli zaś mieszkający tu Arabowie, by zaprotestować przeciw operacji w Strefie Gazy. Demonstracja szybko przekształciła się w uliczne zamieszki.